Przyznam, że na film szłam bez nadmiernego entuzjazmu. Wcześniej miałam okazję przejrzeć kilka jego recenzji i one owego entuzjazmu na pewno nie zwiększyły. Ale może to i lepiej, bo przez seansem nie miałam większych oczekiwań. Zatem nie powinnam się zbytnio rozczarować. A jednak stało się inaczej. Bo owszem byłam przygotowana na niezbyt oryginalny (by nie powiedzieć banalny i wtórny) filmik, którego największą ambicją jest zapewnienie ludziom dwóch godzin czystej, niewymagającej myślenia rozrywki. Nawet najtańsze chwyty bym jakoś przetrawiła. Jednak okazało się, że wymagałam zbyt wiele. Z pozoru wszystko było ok. Świetne zdjęcia i wiernie odtworzona sceneria (tak mi się przynajmniej wydaje, choć przyznam, że ekspertem nie jestem) pozwoliły łatwo wejść w klimat tamtych czasów. Niestety na tym to, co dobre się skończyło. Scenariusza nawet bardzo się nie będę czepiać, bo literacki pierwowzór też pod tym względem nie powalał. Jednak muszę się doczepić do beznadziejnie zarysowanych głównych postaci, a przede wszystkim do gry aktorów. Na plakacie to może jeszcze się sprawdzili, ale film to coś więcej niż ładne zdjęcie (choć w tym wypadku mam pewne wątpliwości) i nie wystarczy patrzeć wzrokiem zbitego psa. Oczywiście aktorstwo to jedynie niedociągnięcia tego filmu, jednak ono szczególnie mi przeszkadzało, bo melodramat (a tak chyba „Tristan…” został zakwalifikowany) opowiada o miłości i to jego główny wątek. Tak więc aktorzy muszą dać nam szansę żebyśmy w tę miłość uwierzyli. Ja nie uwierzyłam.