Jones retrospektywnie prowadzi wątki, co jest dużym zaskoczeniem. Reżyserzy z rodowodem aktorskim zazwyczaj skupiają się na aktorstwie, preferując raczej prostotę i surowość narracji. Tymczasem Jones postępuje inaczej i to już w debiucie.
Jones bawi się bohaterami, ale ich szanuje. Rzuca ich w splot zaskakujących wydarzeń, ale ich nie potępia. Nic nie jest tu oczywiste i moralnie jednoznaczne. Norton zabija przecież przez przypadek. Zabija Melqiadesa, który wcześniej spał z jego żoną. O tym jednak dowiadujemy się później, gdyż Jones znakomicie używa tu narracji retrospektywnej w wyniku czego dopiero z czasem układamy szczegóły historii w jedną całość. Żonę Nortona też można usprawiedliwiać. Zaczęła zdradzać męża, gdyż ten się nią nie interesował. Można usprawiedliwiać, ale po co? – stawia pytanie Jones. Wszyscy tutaj są czegoś winni – bez wyjątku. Ale mają szansę na odkupienie. Muszą z niej tylko skorzystać.
Jones w niesamowity sposób pokazuje obraz tej mniej znanej i chwalebnej części Ameryki W słodko - gorzkim tonie opowiada o bohaterach. Ani ich nie upiększa, ani nie oskarża, ani nie demonizuje, ani nie usprawiedliwia.
Retrospektywna narracja połączona z prostotą środków wyrazu dały znakomity rezultat końcowy. Dodając do tego interesujący, inteligentnie napisany scenariusz Arriagi oraz subtelną, wyrafinowaną muzykę Beltramiego razem tworzą bardzo interesujący film, potwierdzający talent reżyserski, jaki drzemie w niektórych Amerykańskich sławnych aktorach.
U Jonesa można bez problemu dopatrzeć się również krytyki obecnego prezydenta George Busha. To z nim Texas najbardziej się kojarzy. Reżyser wyszydza słowa Busha o twardym, niezdegenerowanym kręgosłupie Ameryki, ostoi najlepszych zasad, i wartości. Jones pokazuje świat na krawędzi, zapomniany, nieważny - taka też była śmierć Melaquiadesa. Corocznie wielu Meksykanów ginie i nikogo to nie interesuje, tylko od czasu do czasu ktoś przypomni sobie kogoś takiego jak Mel. Tym razem to Tommy Lee Jones i grany przez niego Pete Perkins we własnej osobie.
Dobrze napisane, ale z jednym zgodzić się nie mogę. W filmie Jonesa nie chodzi tylko o odkupienie. Nie można tej historii spłycać jedynie do jakiegoś ekspiacyjnego moralitetu. Arriaga ma to do siebie, że jego scenariusze bywają wielowarstwowe. Pierwsza, zewnętrzna powłoka ma zwykle charakter religijnej przypowieści. Zawsze jednak w jego historiach pojawiają się jakieś furtki otwierające drogę do wnętrza tematu. W filmie Tommiego Lee Jonesa jest wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich - zarówno zwolenników interpretacji religijnej, jak i np. interpretacji freudowskiej. Upraszczając, w tej pierwszej mamy Nortona - apatycznego ateistę, człowieka oschłego, przedkładającego prawo nad kodeks moralny. Dopuszcza się on zbrodni, po czym dostaje od Perkinsa porządne manto, odbywa podróż ku zadośćuczynieniu, przeprasza Melquiadesa i poniekąd przechodzi na przyjazną stronę mocy. Ja zaliczam się jednak do grupy zwolenników interpretacji psychologicznej. Z tego punktu widzenia podróż dla Nortona jest terapią, Perkins zaś - terapeutą. Pete nie zabrał Nortona po to żeby razem znaleźć dom Melquiadesa, lecz żeby razem odnaleźć jego człowieczeństwo. Jeśli miała być to jedynie krucjata, to się nie powiodła - Mike nie nawrócił się. Pod koniec mówi przecież, że nie wierzy w piekło, więc jego błaganie o przebaczenie powodowane jest jedynie strachem przed śmiercią (tudzież z punktu widzenia ateisty - chęcią do życia). W płaszczyźnie psychologicznej zaś, Mike nikogo nie przeprasza, on się po prostu przełamuje, otwiera przed samym sobą własne wnętrzności i wygrzebuje z nich swoje sumienie. Jak bowiem to już ktoś kiedyś mądrze powiedział - człowiek jest istotą moralną. Nie potrzebuje straszenia piekiełkiem i wężem, żeby nie popełniał złych czynów. Jones mówi nam swoim filmem, że każdy z nas posiada sumienie, ale czasami życie potrafi nam zsunąć je na tak daleki plan, że sami przestajemy je dostrzegać. Wtedy te zaczyna nas wyżerać od środka, gnić jak ciało Melquiadesa. I tak jak w ciele Melquiadesa, i w sumieniu proces gnicia spowolnić można alkoholem. Można też, za pomocą wywołania odpowiedniego impulsu (np. dostając nauczkę), wskrzesić je i stać się na nowo pełnowartościowym człowiekiem. Koniec.
Pozdrawiam, prymityw ;-)
Bardzo podoba mi się Twoja interpretacja filmu. Ale myślę, ze moja i Twoja interpretacja wcale się od siebie wiele nie różnią. Oczywiście ze film jest wieloznaczny. Na tym polega wielkośc każdego filmu, a szczególnie tego. Dzięki temu możemy snuć różne interpretacje, które wzbogacają film. Jednakże wcale nasze interpretacje nie są sprzeczne.
Ważna sprawa - nie spłycam filmu do moralitetu. W ogóle jeżeli się mówi o pewnych wartosciach to od razu wszyscy wołają moralitet, moralitet, a przecież film o wartościach moralnych nie musi miec charakteru pouczająco -propagandowego.
Piszesz ze krucjata była nieudana, ze Mike nie nawrócił się. Ależ gdyby się jednoznacznie nawrócił to byłby wtedy kiczowaty moralitet w najgorszym wymiarze. Mike coś zrozumiał dzięki podróży, odnalazł w sobie coś, co juz dawno zagubił, a może nigdy nie był tego świadomy.. Dzięki temu może stanie się lepszym człowiekiem. Właśnie może... To może ma znaczenie – duże znaczenie.
Zgadzam się z tym co piszesz. Ani przez chwile nie pomyślałem, że źle zinterpretowałeś film - po prostu wg mnie kilka rzeczy było w Twojej recenzji ujęte zbyt ogólnikowo, dlatego postanowiłem odpisać. Generalnie jestem zdania, że teraz nasze posty poniekąd się uzupełniają ;-) pzdr
Przeczytałam Waszą dyskusję i chciałam dodać coś od siebie.
Bo padały słowa "odkupienie" i "terapia", ale nie było słowa zadośćuczynienie - czyli samą posatać Melquiadesa jakby pomijacie w swoich interpretacjach, a przecież treścią filmu jest szacunek dla człowieka i poszanowanie jego godności, kimkolwiek by on nie był. To głównie przyświeca Pete, a wyrazem przyjażni i tych wartości jest dopełnienie czynności je potwierdzających - człowiek ma prawo do godnego pochówku i ukarania winnych jego śmierci, nawet jeśli to był przypadek.
Pete rusza w podróż ze strażnikiem, i myślę, że sam jeszcze nie wie, czym ta podróż się okaże. To misterium ku czci Melquiadesa, a kara, jaka będzie wymierzona strażnikowi zależy od tego, ile on zrozumie, jakim człowiekiem się okaże.
Ale zakończenie strasznie mdłe. Chociaż skrucha strażnika wiąże się też z tym, że chyba myśli on, że Pete za chwilę go zabije. :(
Pozdr.
No w zasadzie trochę ominęliśmy temat "głównego bohatera" i zajęliśmy się sprawami około-melquiadesowymi.
Nie do końca jednak rozumiem ostatnie zdanie. Zakończenie jest mdłe, bo strażnikiem powodował strach? Bo nie wiadomo do końca, czy tylko odegrał scenkę, czy rzeczywiście się przemógł? Dla mnie ostatnie kilkanaście minut filmu jest wyśmienite. Dostajemy tylko umiarkowaną ilość wyjaśnień, poprzeplataną wieloma niedopowiedzeniami. Niedopowiedzeniami, które nadają historii nowej wymowy, każą myślami wyglądać poza kadr filmu. I to właśnie ratuje obraz Jonesa przed przepoczwarzeniem się w zwyczajny moralitet.
Tak naprawdę trudno mi powiedzieć, o co chodzi z tym zakończeniem, ale film stracił dla mnie na autentycznośći, zrobił się ckliwy i przesłodzony.
Na przykład postać Pete - wydaje się, że on sam jakby w tej podróży nie dojrzewa, nie zmienia się - dla niego też ta podróż powinna być drogą ku czemuś, nie podobają mi się te sceny w okolicach opuszczonej chaty, ale samej trudno mi powiedzieć, dlaczego.
Pozdr.
Film "miał szanse" byc przesłodzony. Stało by sie tak, gdyby bohater grany przez Barrego Peppera (kolejna niezła rola) faktycznie się "nawrócił" na wiarę. Na szczęście doznał jedynie moralnego oświecenia, czego domyślić możemy sie z ostatniego zdania wypowiedzianego do Pete'a.
Czy Pete się nie zmienia? Myślę, że coś tam jednak się z nim dzieje dowodem czego może być jego telefon do Rachel, w którym prosi ją by wyszła za niego. Oczywiście to co dzieje się z nim nie jest tak wyeksponowane jak w przypadku Mike'a, ale to chyba zrozumiałe.
Chyba już ta retrospekcja nie powinna dziwić, ktoś nawet powiedział, że teraz już się "inaczej nie da". Retrospekcja daje przybliżenie pracy umysłu który przecież "mieli" wiele rzeczy naraz; wraca, pamięta, kojarzy a film w prostym rozumieniu ma możliwość przedstawienia w jednej chwili jednej historii.
Rozumiem film jako z jednej strony przedstawienie (tego fragmentu) USA jako miejsca gdzie prawo istnieje ale w interpretacji ludzi zasiedziałych, rozgoryczonych życiem, nie mających za bardzo celu w życiu i wylewających to rozgoryczenie na nielegalnych emigrantów. Po drugie jako odkrycie człowieka w człowieku. Dzięki podróży do wnętrza i podróży do Meksyku mamy też kino drogi. Nie mogłem się pozbyć skojarzeń z Wendersem (Paryż, Texas). Pewnie jakby się chciało pracę magisterska pisać - Mike Norton mógłby tak jak Travis próbowac wychodzić z amnezji (zapomniał jak być człowiekiem).
Nieprzesłodzone, życiowe kino. Czekam na następny film Tommy'ego Lee Jonesa.