Film w tej samej "paradokumentalnej", nużącej kategorii, co "Song to song" (notabene również z Portman). Nie wiem, czy reżyser ma coś przeciwko zbliżeniom twarzy, ale cały czas ich unika. Od pierwszej sceny statyczne, ogólne plany albo filmowanie zza pleców aktorów skutecznie odcina emocjonalnie widza od bohaterów, którzy i tak są płascy, pozbawieni ikry i choćby krzty charyzmy. Raffey Cassidy, która niestety gra tu aż dwie role, jest kompletnie nijaka, wręcz przezroczysta. Portman oczywiście jest dobra, ale czasu ekranowego ma może ze 40 minut, trudno więc tu mówić o pełnowymiarowej kreacji. Fabuła zupełnie nie wciąga, często za to irytuje swoimi dłużyznami i napuszoną narracją spoza kadru. A już totalnie kuriozalne jest to, że nie ukazuje nawet kulis branży muzycznej, o której opowiada. Jest jak nagłówki w tabloidach obiecujące wstrząsające newsy, a zawierające tylko kilka półprawd i truizmów. Nawet proces wewnętrznej ewolucji głównej bohaterki, kluczowy dla całej opowieści, jest faktycznie pominięty, pokazany jedynie poprzez zmianę aktorki. Strasznie to słabe!
Dla porównania polecam obejrzeć filmy "Kulisy sławy" ("Backstage") z E. Seigner, "Zacznijmy od nowa" ("Begin again") z K. Knightley albo dowolną wersję "Narodzin gwiazdy", bo to z nich można się wiele dowiedzieć o mechanizmach show-biznesu, a przy okazji świetnie się bawić, oglądając kino najwyższej próby. Na tę wydmuszkę szkoda tracić czasu.
Dzięki człowieku za tą opinię. Ubrałeś w słowa moje odczucia i wrażenia po tym " dziele sztuki filmowej". Wyszłam z filmu 15 minut przed końcem bo nie zdzierżyłam. Zwracam honor "Narodzinom gwiazdy". Obejrzałam ostatnio i po nim też miałam poczucie pewnej płytkości, ale przy tym "czymś" to normalnie wymiata. Pozdrawiam i życzę zdecydowanie lepszych seansów kinowych. :)