Przeczytawszy opis filmu przed jego obejrzeniem, związałem z nim ogromne nadzieje. Skąd one się wzięły? Przede wszystkim z obsady. Natalie Portman, do której mam wielki sentyment odkąd zagrała w moich ukochanych "Gwiezdnych Wojnach". Nadal uważam ją za jedną z najpiękniejszych aktorek na świecie. Do tego dochodzi Jude Law, który nawet w roli następcy św. Piotra potrafił uwodzić spojrzeniem. Nie zawiedli mnie. Natalie Portman świetnie wcieliła się w postać gwiazdy zdewastowanej przez sławę, przy której boku stał nieco bardziej opanowany (chociaż nie zawsze) menedżer. Moje nadzieje podczas oglądania filmu były podtrzymywane przez ich duet, niepokojąco kojącą narrację Williama Defoe oraz ciekawe i nietypowe rozwiązania reżyserskie, które widoczne są m.in. w "scenie z ćpaniem". Nadziejom towarzyszyły konsternacje, co ten film właściwie chce pokazać. Krytykę współczesnego społeczeństwa? Terroryzmu? Popkultury? Portret gwiazdy po przejściach i wypaczonej przez ciemne strony sławy? A może jeszcze coś innego?
Dla mnie to smutny i przerażający obraz świata, w którym to celebryci i terroryści zyskują największy rozgłos. Okrucieństwo i głupota idą pod rękę, kształtując naszą rzeczywistość.