Film obejrzałam po przeczytaniu opowiadania Tadeusza Konwickiego i mam wrażenie, że potencjał całej historii nie został do końca wykorzystany... Choćby samo zakończenie, które po prostu w pewnym momencie się urwało, a ja czekałam na ostateczne, chociaż pozornie nic nie znaczące, ale symboliczne zakończenie. No i postać głównego bohatera - przekwitającego, jakby zmęczonego życiem mężczyzny wyobrażałam sobie trochę inaczej i zabrakło mi "tego czegoś w oczach". Czuję lekki niedosyt, ale scena z Józkiem wchodzącym z akordeonem - po prostu złoto. Tak samo ujęcia postaci zza pociągu. W sumie jak na debiut reżysera to naprawdę udany debiut.
Bez sensu jest, że w noweli główny bohater się inaczej nazywa. Proza Konwickiego oddała też znacznie lepiej rozważania na temat starości, która boi się spotkać z młodością, pewnie dlatego, żeby nie przywołała jej wspomnień. Jest też szersze tło przeszłości Łyndy/Rumszy. Nie jest to w żadnym wypadku najlepszy tekst TK, ale znacznie lepszy od filmu. Może dlatego Konwicki nie stanął za kamerą, bo ktoś znacznie ingerował mu w scenariusz...