Obejrzałem właśnie.
Film na jeden raz.
Mimo świetnego i wiele obiecującego początku, potem trochę wieje nudą.
Nie wzbudza takich emocji, jakie do tej pory budzi wersja Hoffmana (obejrzałem 2 dni wcześniej, by mieć porównanie).
A TERAZ ELEMENTY FABUŁY, WIĘC OSTROŻNIE Z CZYTANIEM:
Poza naprawdę dobrym, rozwiniętym początkiem do momentu, gdy prof. Wilczur dostaje po głowie, to potem jest już raczej nudno, dziwnie, albo "netflixowo".
Karczmarz-Żyd - świetnie napisana, żywa postać.
Marysia - niestety emancypantka-socjalistka, która gotowa jest "strzelać z ucha" na policji.
Wszyscy się bzykają bez ślubu w połowie lat '30 (na początku widać Sobór św. Aleksandra Newskiego na pl. Saskim przed rozbiórką, a ta się zaczęła w 1922 roku), co jest dodane do filmu mocno na siłę.
Pani Hrabina Czyńska - w niewyjaśniony sposób nagle zamieniła się w straszną zołzę, której się chce ryj łopatą rozkwasić.
Postać Leszka całkiem niewiarygodna.
Wyjawienie tożsamości prof. Wilczura jest cholernie wyciągane za uszy.
On sam przed żadną operacją się nic a nic nie zastanawia i nie objaśnia pacjentom, co będzie robił.
Jak na lata '30 XX wieku zdecydowanie zbyt dużo spraw załatwia się przez telefon.
A, no i na koniec łyżeczka Netflixianiu Spierniczenia:
Czy pamiętacie młynarza Prokopa z książki i z poprzednich ekranizacji?
No to w tej wersji prof. Wilczur go bzyka.