"Film powinien opisywać to, co jest nieopisane" - wywiad z Juliuszem Machulskim.

https://www.filmweb.pl/news/%22Film+powinien+opisywa%C4%87+to%2C+co+jest+nieopisane%22+-+wywiad+z+Juliuszem+Machulskim.-15391


FilmWeb: Na konferencji prasowej wyjaśniał Pan w jaki sposób doszło do Pańskiego spotkania z autorem scenariusza filmu "Pieniądze to nie wszystko", Jarosławem Sokołem. Nie powiedział Pan jednak, co najbardziej zainteresowało Pana w tym scenariuszu - szczególna perspektywa, prezentowane środowisko, komediowy kształt tekstu?
Juliusz Machulski: Wszystko naraz. Przede wszystkim jednak to, że dostałem gotowy scenariusz, który ujął mnie tematem i miejscem akcji - wypełniał on białą plamę, nie dotkniętą dotąd przez polskie kino. Zachwycił mnie także postaciami i językiem. To wystarczająco dużo elementów, które składają się na zainteresowanie, często wystarcza przecież sama ciekawa historia. Ten scenariusz, w przeciwieństwie do większości tekstów, które czytam, nie wymagał wielu poprawek - Jarosław Sokół wykazał się większym talentem od niejednego twórcy.

Juliusz Machulski FilmWeb: Czy liczne odwołania do innych filmów, które pojawiają się w "Pieniądzach..." są dziełem autora scenariusza, czy też zostały dodane przez Pana? Przywoływanie w jednym obrazie tytułów innych produkcji, jest przecież charakterystyczne dla twórczości Juliusza Machulskiego.
Juliusz Machulski: Rzeczywiście, ale scenariusz "Pieniędzy..." zawierał już takie odwołania.
Mamy w ogóle wiele wspólnego z Jarosławem Sokołem - przede wszystkim nieodwzajemnioną miłość do Stanów Zjednoczonych. Byliśmy w tych samych miejscach w USA, każdy z nas spędził tam kilka lat życia, może to też o czymś przesądziło. Poza tym, mamy podobny stosunek do literatury, lubimy te same, anglosaskie rzeczy. Jest to jakiś wspólny mianownik.

FilmWeb: Wiemy, że początkowo rolę Wiesława Turkota, kreowanego przez Andrzeja Chyrę, miał zagrać Janusz Rewiński. Ostatecznie jednak nie zgodził się wystąpić w tym filmie. Dlaczego?
Juliusz Machulski: Kiedy z nim rozmawiałem, powiedział: jeśli bardzo chcesz, ja ci to zagram. Wydaje mi się jednak, że Janusz Rewiński przede wszystkim nie wierzył w ten scenariusz. Chyba miał nosa co do swojej roli, nie czuł by się w niej dobrze. Zupełnie inaczej było z postacią Siary - nie potrzebowaliśmy żadnych dyskusji na ten temat, Janusz zapytał po prostu: kiedy zaczynamy? Staram się na ogół wsłuchiwać w to, co mówią aktorzy. Jeśli odczuwają jakikolwiek dyskomfort związany z określoną rolą, nie zmuszam ich do grania, bo to się zawsze obraca przeciwko filmowi.

FilmWeb: W obsadzie znalazła się aktorka, której dawno nie widzieliśmy na ekranie - Hanna Mikuć.
Juliusz Machulski: Tak, długo zastanawiałem się jak obsadzić rolę Pani Janinki - ta postać z jednej strony musiała być wiarygodna w swojej naiwności, a z drugiej, doświadczona i dojrzała - rzadko która aktorka prezentuje takie połączenie. Właśnie Hanka idealnie pasowała do takiej roli, tym bardziej, że dawno nie występowała w filmie - to także przemawiało na jej korzyść, ponieważ starałem się całą grupę ludzi z prowincji obsadzić aktorami nie eksploatowanymi nadmiernie przez kino.

FilmWeb: Ostatnio zwłaszcza, realizuje Pan szereg filmów, które dotykają istotnych problemów współczesności, zawierając je w ironicznej, komediowej formie. Nie kusi Pana czasem, żeby zrobić film śmiertelnie poważny?
Juliusz Machulski: A kto by na taki film poszedł? Do nikogo bym w ten sposób nie trafił. To po pierwsze, a po drugie, musiałbym się sprzeniewierzyć samemu sobie, udawać kogoś, kim nie jestem. Postrzegam rzeczywistość dosyć zabawnie, ironicznie. Czasem jest to ironia cierpka, gorzka, ale mam dystans do spraw, które opisuję. Zwłaszcza, że w ten sposób lepiej komunikuję się z widzami - film musi trafiać do odbiorcy, ponieważ jest rozrywką - nie trzeba się tego wstydzić. Nawet najpoważniejszy obraz, typu "Popiół i diament" przynależy do tego obszaru. Rozrywką bowiem według mojej definicji jest to wszystko, co robimy w czasie wolnym, po pracy. A ponieważ najlepiej przychodzi mi robienie komedii, które spotykają się następnie z aprobatą widzów, nie staram się na siłę odnaleźć w innym gatunku. Wydaje mi się zresztą, że komedia to bardzo szlachetny gatunek, do którego należy przyszłość kina - inne gatunki będą się pojawiać, znikać, przeżywać swoje wzloty i upadki, tak jak western, science-fiction, a komedia zawsze będzie aktualna.

FilmWeb: Nie ma Pan czasem wrażenia, że obecnie jako jedyny twórca w polskim kinie podejmuje Pan ważne tematy współczesności, że dotyka Pan istotnych i aktualnych problemów, choć posługuje się środkami kina popularnego?
Juliusz Machulski: Wstrzymam się przed nazwaniem takiego postępowania obowiązkiem, ale wydaje mi się, że to jest sens naszego działania jako filmowców. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach, gdy nie można już używać tego alibi, którym posługiwaliśmy się za czasów komuny - że pewnych rzeczy nie wolno pokazać, robimy więc historyczne filmy o Brzozowskim lub o problemach dziewiętnastego wieku, bo inaczej nie można. Albo, że kręcimy film o komunistycznym sekretarzu partii, ale będziemy udawać, że jest o nauczycielu wf-u. Dziś nie ma potrzeby, nie ma uzasadnienia do stosowania podobnych wybiegów. Z jednej strony, telewizja zdjęła z nas obowiązek zajmowania się publicystyką (i dzięki Bogu), a z drugiej, istnieje cały obszar, który powinniśmy opisywać - tak jak literatura powinna opisywać rzeczywistość, być zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, wedle tego, co powiedział Stendhal. Film również powinien opisywać to, co jest nieopisane. Kiedy oglądam filmy w Polsce i za granicą, kiedy je porównuję, zauważam, że u nas bardziej się kładzie nacisk na biznes w filmie niż na show. To jest chyba okres przejściowy, mamy przecież duży rynek, ponad czterdzieści milionów potencjalnych widzów, jest więc dla kogo robić filmy. Uważam, że trzeba je tworzyć dla naszych widzów, choć istnieje też szansa, że zostaną one obejrzane za granicą.

FilmWeb: W "Pieniadzach ..." prezentuje Pan ważny, choć raczej pomijany przez nasze kino obszar polskiej rzeczywistości - głęboką prowincję. Czy zna Pan z doświadczenia opisywane przez siebie środowiska?
Juliusz Machulski: Znam prowincję z nieco innych czasów - z okresu mojej młodości, z dzieciństwa. Urodziłem się zresztą poza Warszawą, w Olsztynie. Niewiele jednak pamiętam z tamtych czasów, krótko tam mieszkałem, choć później zdarzyło mi się odwiedzać to miasto - bardzo ładne zresztą. Moi rodzice często się przeprowadzali, zmieniali teatry, dlatego długo nie zagrzałem miejsca także w Opolu - stamtąd również niewiele pamiętam. Pamiętam za to Lublin - dla mnie, w latach 60-tych, to była taka właśnie prowincja, sympatyczna skądinąd prowincja i szczęśliwa. Mieszkałem w Łodzi, która też wydaje się obszarem położonym z dala od centrum, prowincjonalnym zatem. Od 76. roku mieszkam w Warszawie, a dopiero od niedawna uważam ją za swoje miasto. Cały czas czułem się więc trochę outsiderem. Wydaje mi się zatem, że znam prowincję z dawnych lat. Nie znam dobrze dzisiejszej prowincji, a w każdym razie nie zna jej tak dobrze, jak bym chciał, ale mam wrażenie, że prowincja jest sympatyczniejsza niż wielkie miasta - ludzie są milsi, mają więcej czasu, są bardziej przyjaźni. Może jest to osąd powierzchowny, ale tak odbieram tzw. prowincję. Poza tym, uważam, że prowincja jest w nas - nie zależy to od miejsca w którym mieszkamy. Tak, czy inaczej, nie znam prowincji dzisiejszej, nie znam jej problemów, nie byłem w takich miejscach, w których prawdopodobnie być powinienem, gdybym chciał ją dobrze poznać.

FilmWeb: Wspomniał Pan, że przed filmowcami stoją dziś nieograniczone możliwości, że nie ma tematów ani gatunków, których nie mogliby podjąć. Czy w związku z tym Pan sam nie miałby ochoty zająć się na przykład adaptacjami znanych dzieł polskiej literatury, tak dziś modną w polskiej kinematografii dziedziną twórczości?
Juliusz Machulski: Nie, takie działania świadczą po prostu o braku pomysłów. Jest to rodzaj ucieczki od opisywania rzeczywistości. Dlaczego niby dzisiaj, kiedy można zrobić wielki film o współczesności, podejmuje się takie przebrzmiałe wątki? Nie czuję takiej potrzeby, nie mam imperatywu, żeby zrobić kolejną wersję "Krzyżaków" - po pierwsze to jest dobry film i trudno go będzie przeskoczyć. Rozumiem co prawda Kawalerowicza, która od dawna chciał zrobić "Quo vadis", ale myślę, że branie się za lektury szkolne jest na ogół przyznaniem się do braku pomysłów. To była domena kinematografii lat panowania komunizmu, kiedy jasne było, że takie filmy mają zastępować wypowiedzi wprost o aktualnych problemach. Na świecie natomiast powstają, owszem, takie produkcje, ale jest ich znacznie mniej niż w Polsce, a poza tym, ogromna rozmaitość filmów sprawia, że adaptacje nie stanowią tam głównego nurtu kina. Chcę wierzyć, że ci, którzy się za to wzięli, mają naprawdę coś do powiedzenia i nie jest to wyłącznie skok na kasę. Aczkolwiek ja sam, jako reżyser, nie potrafiłbym wykrzesać w sobie wystarczająco dużo ciekawości i zainteresowania dla adaptacji. Choć może publiczność myśli inaczej.

FilmWeb: Czego w takim razie poszukuje Pan w kinie jako widz?
Juliusz Machulski: Poszukuję przede wszystkim filmu, który by mnie zadziwił. Który pokazywałby coś nowego, coś czego się nie spodziewałem, czego nie oczekiwałem. Nie chcę być zaskakiwany w sposób, w jaki zaskakuje nas thriller - pragnąłbym ujrzeć świat opisany w taki sposób, jakiego się nie spodziewałem. Takie właśnie filmy mi się podobają, a należą do tej kategorii zarówno filmy braci Farelly, jak i obrazy Wody Allena.

FilmWeb: Jakie ma Pan najbliższe plany reżyserskie?
Juliusz Machulski: Mam pewne plany, ale nie jako reżyser - żegnam się na razie z jednym tematem. Borykałem się z nim ponad półtora roku, to strasznie dużo czasu, jeszcze się od niego do końca uwolniłem, nie mogę od razu zająć się innym tematem. Teraz wypuszczam film w świat, zobaczę jak będzie sobie radził, a dopiero potem pomyślę nad czymś innym. Mam natomiast plany jako producent - Michał Rosa skończył właśnie zdjęcia do "Ciszy", na który to film bardzo liczymy. Być może będą jeszcze inne projekty, których nie chciałbym na razie zdradzać, ale z Jerzym Stuhrem jesteśmy po rozmowach na temat następnego filmu, który chcielibyśmy w bliskiej przyszłości produkować. Zbyt mało przychodzi do mnie młodych ludzi ze scenariuszami, którzy chcieliby zajmować się kinem. Przy takiej łatwości dostępu do produkcji filmowej jak dziś, kiedy wystarczy kamera cyfrowa oraz trochę pieniędzy, zaskakująco mało jest ciekawych, wartościowych scenariuszy i projektów filmowych. Bardzo mnie to dziwi, bo w moich czasach, kiedy robiło się filmy wyłącznie na taśmie 35 milimetrowej, wielu odczuwało silną potrzebę tworzenia wbrew wszelkim przeciwnościom. Dziś młodym ludziom jakby brakowało tego zapału. Oczywiście, zaraz usłyszę tłumaczenie, że mają mnóstwo trudności, że nie dopuszcza się ich do realizowania samodzielnych projektów. Nic bardziej mylnego - nie można być bardziej otwartym na nowe scenariusze młodych ludzi niż ja, nie spotkałem się jednak z oszałamiającą liczbą interesujących tekstów. Można mówić, że młodzi, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia, nie trafiają do odpowiednich ludzi, ale zawsze należy próbować, dobry projekt zawsze się przebije. Kiedy ja zaczynałem, też nie miałem żadnych chodów, czy wejść - co z tego, że zagrałem u Kieślowskiego, gdybym nie przedstawił interesującego scenariusza do "Vabanku", nic by to nie dało. Można oczywiście zrobić jeden czy dwa filmy dzięki układom, znajomościom, ale szybko okazuje się że nie stoi za tym talent. Dlatego jestem głęboko przekonany, że dobry scenariusz musi się przebić. Wszystkie dobre scenariusze, a większość z nich przechodzi przez moje ręce, są realizowane - większość z tych projektów, które choć trochę wybijają się ponad przeciętność jest wychwytywana. Istnieje zatem wyjątkowo dobra i sprzyjająca aura, brak więc tylko może pomysłów...

FilmWeb: Czy obecna łatwość w realizacji filmów, o której Pan przed chwilą mówił, wiąże się głównie z technologią cyfrową?
Juliusz Machulski: Zgadza się, dobrze zrobiony film na taśmie cyfrowej, to pierwszy krok. Łatwo go potem przepisać na trzydziestkę piątkę, a związane z tym koszty, zwracają się w dwójnasób, jeśli film jest dobry. Telewizja płaci teraz coraz większe pieniądze za filmy, można więc się dobrze sprzedać. Trzeba mieć tylko dobrego agenta, czy producenta. Podobną rolę jak telewizja za moich czasów, spełnia dziś kamera cyfrowa. Trzeba mieć naturalnie talent. Robert Rodriguez zrobił "El Mariachi" za dwa tysiące dolarów, dopiero potem Columbia dołożyła mu dwieście tysięcy. Pomniejsze talenty, których jest więcej, muszą zaś przejść dłuższą drogę, trudniej im zadebiutować. Choć może to także kwestia czasu, należy poczekać, aż osiągną pewien poziom. Dziwi mnie ta straszna niecierpliwość - młodzi ludzie, skończywszy szkołę, chcieliby od razu realizować własne filmy. Wielu trafia do reklamy - nie ma w tym nic złego, tam zresztą istotnie lepiej płacą. Chociaż reklama rozwija wrażliwość wizualną, łatwiej na przykład pracuje się z operatorami, którzy zdobywali szlify w reklamie. To jest duży plus pracy w reklamie, natomiast czasem może to być ślepa uliczka dla młodych twórców.

FilmWeb: A czy nie sądzi Pan, że już wkrótce nadejdzie taki czas, że nie będzie potrzeby kopiowania filmu z taśmy cyfrowej na trzydziestkę piątkę, bowiem normą stanie się realizowanie filmów w technice cyfrowej?
Juliusz Machulski: Myślę, że nastąpi to za jakieś piętnaście lat. Zniknie niewątpliwie jakaś magia kina, to już nie będą te filmy, ale tak właśnie zapewne się stanie. Może już nie będę musiał wtedy robić filmów. Steven Spielberg powiedział kiedyś, że nadejdzie taki czas, kiedy film będzie znajdował się gdzieś w wirtualnej przestrzeni, nie będzie uchwytny.

FilmWeb: Nie będzie Pan trochę żałował tego tradycyjnego sposobu realizacji filmów?
Juliusz Machulski: Wie Pani, ja się dosyć łatwo przystosowuję. Pewnie, że będzie mi szkoda, ale już teraz szkoda mi wielu rzeczy, których dziś nie ma. Z pewnością będzie to już co innego. Nie wiem, co stanie się z kinami, można co prawda wyświetlać filmy zrobione w technice cyfrowej na dużym ekranie, ale boję się, że zniknie ten ludzki dotyk. Poza tym, kwestia rozdzielczości - taśma światłoczuła ma cały czas większą rozdzielczość niż najlepsza nawet cyfrowa. Dopóki się to nie zmieni, nie można mówić o zarzuceniu tradycyjnej realizacji. Najważniejsza jest bowiem jakość obrazu.

FilmWeb: Serdecznie dziękujemy za rozmowę.





Rozmawiali: Marta Olszewska i Marcin Kamiński