23 WMFF, dzień czwarty: Uciekając ku lepszemu życiu

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/23+WMFF%2C+dzie%C5%84+czwarty%3A+Uciekaj%C4%85c+ku+lepszemu+%C5%BCyciu-38096
Od lat ludzie na całym świecie walczą o "wolność i demokrację". Nie tylko walczą, lecz i giną! Czy jednak jest o co walczyć? Czy wolność lansowana przez zachodni świat jest rzeczywiście celem, do którego należy dążyć? Na te i podobne pytania próbuje odpowiedzieć włoski reżyser Carmine Amoroso w swoim nowym filmie "Chłopak z okładki". I skoro filmowiec zadaje takie pytania, to odpowiedź może być tylko jedna: nie!

Ioan to Rumun, który jako dziecko był świadkiem śmierci swego ojca zastrzelonego ostatniego dnia władzy Nicolae Ceauşescu. Teraz, niecałe 20 lat później, klepie biedę i wspomina dawne czasy. Za namową przyjaciela wybiera się do Włoch za chlebem. Niestety na miejscu, pozostawiony sam sobie kompletnie sobie nie radzi. Na swej drodze spotyka sprzątacza, 40-letniego Włocha Michele, który zabiera go do siebie. Obaj marzą o lepszym dniu jutrzejszym, ale ledwo wiążą koniec z końcem w dniu dzisiejszym.

"Chłopak z okładki" to dwa filmy w jednym. Pierwszy, mniej udany, to opowieść o biedzie, ubóstwie, niesprawiedliwości. Lewicowa agitka, która nie mówi nic nowego. Amoroso rzuca starymi sloganami o tym, jak trudno jest biedakom, jaki to kapitalistyczny świat jest zły i upokarzający. To wszystko prawda, lecz w filmie sprawia to wrażenie wyklepanej na pamięć formułki.

Jest jednak i drugi film, o niebo bardziej interesujący. To historia ludzi, ich marzeń i pragnień. Jej bohaterem jest Michele, zauroczony młodym Rumunem. Jego miłość jest niema i nie spełniona. Czy Ioan ją zauważa, czy odwzajemnia? Tego nigdy się nie dowiemy, choć możemy się tego domyślać po scenach końcowych. Jest też świetny epizod Luciany Littizzetto jako niespełnionej aktorki. Mam słabość do takich historii, a Amoroso potrafi je pokazać w sposób niezwykle delikatny i poruszający. Z tego punktu widzenia "Chłopak z okładki" to pierwszorzędny melodramat o świecie, gdzie brakuje sił, by utrzymać przy życiu choćby nadzieję. Chwyta za serce, nawet wtedy kiedy społeczny wykład trochę irytuje. (mp)

O "Jesiennym balu" już pisaliśmy, chciałem jednak dodać kilka słów. Przede wszystkim to, że jest to naprawdę przygnębiający film. Obraz będący ekranizacją estońskiej powieści to prawdziwe pławienie się w depresji i rozpaczy. W "Jesiennym balu" praktycznie wszyscy są smutni, załamani, znudzenie lub zrozpaczeni. Nic nie robią, a jeśli nawet, to okazuje się, że ci, co nic nie robią, robią to lepiej.

Obraz jest manieryczny, postaci teatralnie sztuczne, a fabuła zmierza donikąd. Nie zmienia to jednak faktu, że film jest sugestywny. Mogę się założyć, że u większości widzów obrazu poziom depresyjność zdecydowanie wzrósł po seansie. Ci, których chandra nie złapała, zapewne czuli agresję i chętnie z reżyserem zrobiliby to, co z filmowym twórcą robi jeden z bohaterów.

"Jesienny bal" odwołuje się do filmów Bergmana, a przede wszystkim do "Strumieni miłości" Cassavetesa. Ambicje reżyser ma wysokie, lecz z wymienionymi twórcami nie ma się co porównywać. (mp)

Byłe jednak wczoraj na festiwalu twórca, który swego czasu należał do Wielkich Nazwisk - Volker Schlöndorff. W Warszawie pokazał swój najnowszym film "Ulzhan". W wywiadzie udzielonym Filmweb.pl reżyser powiedział, że nakręcił ten obraz, by powrócić do korzeni kina, do prostych poetyckich obrazów. Chodziło o to, by skupić się na człowieku, przyrodzie, podróży, odrzucając zarazem zgiełk wielkiej historii. Być może ta potrzeba zrodziła się z burzy krytyki, jaka spadła ze wszystkich stron na reżysera, po "Strajku". Mniejsza jednak o korzenie filmu, ważny jest gotowy efekt. No i cóż... kino poetyckie to nie jest chyba to, w czym Schlöndorff czuje się najlepiej.

"Ulzhan" to najprościej rzecz ujmując historia Francuza, który wędruje przez Kazachstan. Bohater zostawia za sobą wszystko, co łączyło go z dawnym życiem i światem, jaki znał. Pozbywa się bagażu, paszportu, pieniędzy. Oglądając jego wędrówkę przez bezkresne stepy Kazachstanu dociekamy celu podróży. Czy jest nim pragnienie ucieczki od siebie, które - jak pokazał to pięknie Antonioni w "Zawód: reporter" - zawsze skazane jest na klęskę? Czy też rzeczywisty bądź wyimaginowany skarb, który pozwoli mu uzdrowić dusze. Na swojej drodze bohater spotyka dwójkę towarzyszy: Ulzhan, młoda dziewczynę, która jest domorosłą nauczycielką francuskiego w szkole oraz dziwaka, wagabundę trudniącego się sprzedażą słów.

Film utrzymany jest w stylistyce poetyckiej przypowieści, momentami posługując się logiką snu. Ważną role odgrywa w nim krajobraz. Z jednej strony, jest dziki, bezkresny wręcz dziewiczy. Z drugiej, obarczony piętnem człowieka, jakim są pozostałości kołchozów, poligony atomowe, czy opuszczone gułagi.

Po seansie w rozmowie z widzami Schlöndorff stwierdził, że nie wie skąd wziął się ten film, a co więcej, nie wie też o czym on mówi. Po prostu się zdarzył. Nie pozostaje mi nic innego jak przytaknąć - ja też nie wiem (jeżeli chce uniknąć banałów), o czym jest "Ulzhan". To samo w sobie nie byłoby jeszcze wadą, gdyby reżyserowi udało się zahipnotyzować widza siłą obrazów, metafor, symboli. To jednak nie do końca Schlöndorffowi wyszło.

Wrażenie robi pierwsza część filmu, gdy bohater przemierza Kazachstan ukazywany jako kraj pełen sprzeczności. Kraj biedy i szklanych miast wybudowanych za petrodolary. Kraj gdzie stare rozklekotane samochody mijają się z najnowszymi modelami luksusowych wozów. Kraj gdzie spotyka się ludzi wyrzuconych z zoo bezpiecznego socjalizmu, jak określa to jedna z postaci w filmie, do dżungli bezwzględnego kapitalizmu. Czuć tutaj podskórny dyskurs antykolonialny. Czuć tez siłę obrazów, wynikająca z przeciwstawienia w niebanalny i niejednoznaczny sposób natury kulturze. Pierwsze partie filmu przywodzą na myśl chociażby znakomity dokument Herzoga z początku lat 70 "Fata Morgana". Niestety im dalej tym gorzej. Kontemplacja samoistnie zderzających się obrazów, zostaje zburzona poprzez nachalną symbolikę, uduchowiony bełkot sprzedawcy słów i melodramatyczne wtręty.

W ten sposób "Ulzhan", który miał szanse być rzeczywistym zwrotem ku kinu kontemplacji, staje się filmem błahym i robionym, trochę pod publiczkę. Taka ładna przypowieść, z krajobrazem w tle: o życiu, miłości i śmierć. To jednak zdecydowanie za mało niż to, czego oczekiwalibyśmy od reżysera tej klasy, co twórca "Blaszanego bębenka". (km)

W Warszawie znalazło się i miejsce dla innej znanej twarzy niemieckiego kina - Doris Dörrie. Świat przyspieszył nam do tego stopnia, że jedzenie traktujemy już jedynie w kategorii doładowania akumulatorów potrzebnych do ciągłego życia w stresie. Film "Jak ugotować swoje życie" jest kontemplacją sztuki kulinarnej jako czynności duchowej. Krojenie warzyw czy ugniatanie ciasta zostaje tu przedstawione jako czynność niemal mityczna, w trakcie której człowiek wraca do tego, co najważniejsze. Mnich Zen gotując wykłada sens buddyzmu, udzielając przy okazji pożytecznych rad dla wszystkich kucharzy. Przygotowuj każdy posiłek ze spokojem i uśmiechem na twarzy, bo tylko wtedy będzie naprawdę smakował. Nie marnuj jedzenia - na świecie jest zbyt wielu głodnych.

Film zaczyna się i kończy symbolicznymi scenami. W pierwszej widzimy pełzającego ślimaka - zwolnij i zastanów się nad własnym życiem. Ostatnia pokazuje kolorowy balonik w kształcie jednorożca przywiązany do posągu Buddy - nie da się uciec od świata, ale należy próbować łączyć starożytną mądrość ze współczesnymi wymaganiami. "Jak ugotować swoje życie" raczej nie zmieni rzeczywistości, ale przynajmniej nauczy niektórych jak gotować ze smakiem i pasją. (łm)

Żaden szanujący się festiwal nie może zignorować filmu dokumentalnego. W oczekiwaniu na te najbardziej kuszące, jak "Brando", czy "John Waters: same świństwa", wybraliśmy się na kameralną opowieść o Hawanie, stolicy Kuby.

To miasto było ostatnio w kinie modna. Rok temu mitologizował je Andy Garcia w swoim "Mieście utraconym", niedawno oglądaliśmy "Habana Blues", utrzymany w konwencji teledysku portret miasta "z którego nie można wygnać rytmu".

W "Hawana - Sztuka tworzenia ruin", niemieccy dokumentaliści Florian Borschmeyer i Matthias Hentshler, poszli jednak inną drogą. To nie muzyka, która nigdy tu ponoć nie milknie, nie ludzie, którzy mimo lat życia pod castrowskim jarzmem, wciąż zachowują pogodę życia, decydują o charakterze Hawany. Tym czymś są budynki. Niemieccy filmowcy skrupulatnie dokumentują stare kamienice, wille ? teraz stanowiące ruinę, a jednak noszące ślady dawnego piękna. Jedne zostaną odremontowane, inne zawalą się grzebiąc pod sobą mieszkańców (grzebiąc ostatecznie, bo mentalnie często są martwi od dawna).

Twórcy czule spoglądają na resztki dawnego świata. Z długich ujęć budynków i rozmów z ich mieszkańcami, tworzą intymną opowieść o subtelnych związkach, między człowiekiem, historią, architekturą. Opowieść o Kubie jakiej nie znamy.

W bardziej klasyczny sposób do tematu historii podszedł Pieter Jan Smit. W swoim "Holenderskim przyjacielu" opowiada o przyjaźni jednego z najbardziej znanych francuskich pisarzy Andre Gide?a, z holenderskim komunistą Jefem Lastem. Twórca "Lochów Watykanu", w latach 30 - ch przeżywał (nie on jeden) fascynację stalinowskim Związkiem Radzieckim. Tytułowy "holenderski przyjaciel", stał się poniekąd jego przewodnikiem . Żarliwy komunista, jakim był Last, towarzyszył pisarzowi w trakcie podróży po ZSRR. Jej wynikiem jest głośny zbiór reportaży, które Gide ogłosił w polowie lat 30 - ch ubiegłego wieku. Tekstów znacznie bardziej krytycznych, niż życzyłby sobie tego Stalin, co sprawiło, że francuski pisarz popadł w niełaskę Józefa Wisarionowicza.

Smit stara się opowiedzieć historię powolnego wybudzania się z totalitarnego snu, na jaki zapadła pewna część zachodnich intelektualistów. Tradycyjny dokument ze statycznymi zdjęciami, głosem z offu, wypowiedziami świadków (m.in.córki Lasta), nie jest niestety niczym więcej niż historycznym brykiem. Reżyser chce sprzedać zbyt dużo informacji o epoce, przez co tle ginie mu temat główny - relacja dwóch intrygujących osobowości. A właśnie skupienie się na psychologii umysłu uwikłanego w totalitaryzm i mrzonki z tym związane (Gide wierzył, że będąc homoseksualistą, może być wolny tylko w systemie komunistycznym), mogły trochę ożywić ten anachroniczny dokument.

Gide został w końcu uznany za zagrożenie dla państwa, podobnie jak niejaki Steve Kurtz. Z tym, że zdarzyło się to 60 lat później i to nie w Rosji, a demokratycznej Ameryce. Kurtz, artysta i wykładowca akademicki, w 2004 roku przygotowywał wystawę mającą zwrócić uwagę na zagrożenia związane z genetycznie modyfikowaną żywnością. Pewnego nocy jego żona, w niejasnych okolicznościach zmarła na atak serca. Wyjaśniające sprawę służby, bardziej niż zwłokami, zainteresowały się domowym laboratorium Kurtza. Został oskarżony o terroryzm i planowanie ataku chemicznego na Amerykę.

Historię tych kuriozalnych (artysta nie posiadał w domu żadnych niebezpiecznych, ani niedozwolonych substancji) oskarżeń przedstawia w swoim filmie "Niebezpieczna kultura" Lynn Hershman - Leeson. Częściowo inscenizowany dokument (w rolę żony Kurtza wciela się znana aktorka Tilda Swinton) opowiada o postępującej paranoi jaka ogarnęła Amerykanów po atakach 11 września, i absurdów do jakich prowadzi polityka G.W. Busha. Wydźwięk jest jasny - jeżeli władza postanawia, w imię bezpieczeństwa państwa, ograniczać swobodę artystycznej ekspresji, należy bić na alarm.

Film z trudem unika agitacyjnego tonu, momentami razi jednostronnością (Amerykanie początkowo poparli tzw. Patriot Act, wzmagający kontrolę państwa), jednak w skrajnej formie zwraca uwagę na dylemat ważny pod każdą szerokością geograficzną - czy możemy oddać trochę wolności za odrobinę więcej bezpieczeństwa i jakie konsekwencje może nieść podobne myślenie. (mb)