Berlinale, dzień 4: Kolejny "Babel" czy bubel?

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Berlinale%2C+dzie%C5%84+4%3A+Kolejny+%22Babel%22+czy+bubel-49253
Najważniejszą premierą czwartego dnia festiwalu był pokaz filmu "Mammoth" w reżyserii Lukasa Moodyssona. Obraz wzbudził skrajne emocje.

Od premiery rewelacyjnego "Fucking Amal" minęło już 11 lat. w tym czasie Lukas Moodysson zdążył zekstremalizować przekaz i formę swoich filmów do tego stopnia, że nawet część największych entuzjastów zaczęła zarzucać mu zbytnią dosłowność. "Mammoth" to swego rodzaju przeprosiny - łagodne, ograne, banalne. Przeprosiny, po których wielu zatęskni za ekstremalnym Moodyssonem, bo jego nowy film to zwiastun - obym się mylił - nowego etapu w twórczości. A niekoniecznie jest to krok do przodu. Niewielu twórców niezależnych wyszło zwycięską ręką z umiędzynarodowienia swojego autorskiego kina, a Lukas Moodysson właśnie zasilił ich szeregi. "Mammoth" to produkcja o 10-milionowym budżecie i rozpoznawalnej obsadzie, a choć wyprodukowana za europejskie pieniądze, to czuć w niej drętwy posmak amerykańskiego pseudo-offu. "Mammoth" bardzo chce być produkcją niezależną, ale czy można kogoś zwieść obecnością Michelle Williams, Gaela Garcii Bernala i reżysera Thomasa McCarthy'ego? Nie, jeśli korzysta się z tak powtarzalnej formy fabularnej. Obraz Moodyssona zdecydowanie podzielił berlińską publiczność: obok oklasków, napisom końcowym towarzyszyło także głośne buczenie (a trzeba tu powiedzieć, że nawet ostentacyjnie beznadziejny "Ghosted" potraktowano bardziej wyrozumiale).

Początkowo jeszcze film wydaje się prowadzić w nieznane. Moodysson z cierpliwością i uwagą kreśli portret młodego małżeństwa: ona jest lekarką, on wartym miliony dolarów twórcą gier komputerowych, wiecznym chłopcem na wakacjach. Mają wszystko: apartament z bieżnią na dachu, lodówkę wielkości porządnej szafy,  ogromny telewizor, komplet kilkunastu błyszczących noży... Mają wszystko poza czasem dla siebie i swojej córki. Kiedy jednak on wyjeżdża na kilkanaście dni do Azji by podpisać ważny kontrakt, oboje zaczynają cierpieć w luksusach. Allison bawi się automatycznymi roletami, Tom gadżetami swojego hotelowego apartamentu. Gdy przekroczą wreszcie granicę własnego znużenia, zaczynają ścigać się z własnymi ambicjami. Ona usiłuje odzyskać (czyt. kupić) więź z dorastającą córką (ale ta wybierze proste wartości swojej niani), natomiast on odbywa żałosną w zamierzeniu podróż duchową i pragnie zmieniać świat. Sporo czasu poświęca się na uwypuklenie problemów tej zblazowanej, pozornie szczęśliwej pary i tu pojawia się pierwszy problem. Z kolejnych ostentacyjnych scen wynurza się bowiem męcząca łopatologia, która towarzyszyć nam będzie do samego końca. Inna sprawa, że ten - mimo wszystko - realistyczny obraz rozpadu rodziny przeplatany jest drugim, dość pretensjonalnym wątkiem filipińskiej niani i jej dzieci czekających za Oceanem. Skojarzenie fabularne z "Babel" jest tu jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza, że Moodysson z czasem wpada w nieznośną manierę multikulturowej mozaiki. Kopiuje w tym Inarritu, w finale sypiąc tragediami jak z rękawa i usilnie  unieszczęśliwiając właściwie każdą postać. Rzecz w tym, że poza tym dramaturgicznie ogranym zabiegiem, Szwed przestaje skupiać się na swoim najważniejszym wątku i rozbija go na kilka osobnych puent, komentując co popadnie: siłę macierzyństwa, modną ostatnio emigrację, kulturowe różnice. Ba, jest nawet miejsce dla dziecięcej prostytucji. To taka skondensowana paczka cierpienia i nieszczęścia, która operuje banałami dla masowego widza, a jest przy tym ładnie opakowana: barwne kadry uwodzą na równi z tętniącymi elektroniką utworami Ladytron. I daję głowę, że dzięki temu swoją popularność "Mammoth" zdobędzie, a jego obrońcy powoływać się będą na poruszane tu uniwersalne wartości i atrakcyjność formy.