Najważniejszą premierą czwartego dnia festiwalu był pokaz filmu
"Mammoth" w reżyserii
Lukasa Moodyssona. Obraz wzbudził skrajne emocje.
Od premiery rewelacyjnego
"Fucking Amal" minęło już 11 lat. w tym czasie
Lukas Moodysson zdążył zekstremalizować przekaz i formę swoich filmów do tego stopnia, że nawet część największych entuzjastów zaczęła zarzucać mu zbytnią dosłowność.
"Mammoth" to swego rodzaju przeprosiny - łagodne, ograne, banalne. Przeprosiny, po których wielu zatęskni za ekstremalnym
Moodyssonem, bo jego nowy film to zwiastun - obym się mylił - nowego etapu w twórczości. A niekoniecznie jest to krok do przodu. Niewielu twórców niezależnych wyszło zwycięską ręką z umiędzynarodowienia swojego autorskiego kina, a
Lukas Moodysson właśnie zasilił ich szeregi.
"Mammoth" to produkcja o 10-milionowym budżecie i rozpoznawalnej obsadzie, a choć wyprodukowana za europejskie pieniądze, to czuć w niej drętwy posmak amerykańskiego pseudo-offu.
"Mammoth" bardzo chce być produkcją niezależną, ale czy można kogoś zwieść obecnością
Michelle Williams,
Gaela Garcii Bernala i reżysera
Thomasa McCarthy'ego? Nie, jeśli korzysta się z tak powtarzalnej formy fabularnej. Obraz
Moodyssona zdecydowanie podzielił berlińską publiczność: obok oklasków, napisom końcowym towarzyszyło także głośne buczenie (a trzeba tu powiedzieć, że nawet ostentacyjnie beznadziejny
"Ghosted" potraktowano bardziej wyrozumiale).
Początkowo jeszcze film wydaje się prowadzić w nieznane.
Moodysson z cierpliwością i uwagą kreśli portret młodego małżeństwa: ona jest lekarką, on wartym miliony dolarów twórcą gier komputerowych, wiecznym chłopcem na wakacjach. Mają wszystko: apartament z bieżnią na dachu, lodówkę wielkości porządnej szafy, ogromny telewizor, komplet kilkunastu błyszczących noży... Mają wszystko poza czasem dla siebie i swojej córki. Kiedy jednak on wyjeżdża na kilkanaście dni do Azji by podpisać ważny kontrakt, oboje zaczynają cierpieć w luksusach. Allison bawi się automatycznymi roletami, Tom gadżetami swojego hotelowego apartamentu. Gdy przekroczą wreszcie granicę własnego znużenia, zaczynają ścigać się z własnymi ambicjami. Ona usiłuje odzyskać (czyt. kupić) więź z dorastającą córką (ale ta wybierze proste wartości swojej niani), natomiast on odbywa żałosną w zamierzeniu podróż duchową i pragnie zmieniać świat. Sporo czasu poświęca się na uwypuklenie problemów tej zblazowanej, pozornie szczęśliwej pary i tu pojawia się pierwszy problem. Z kolejnych ostentacyjnych scen wynurza się bowiem męcząca łopatologia, która towarzyszyć nam będzie do samego końca. Inna sprawa, że ten - mimo wszystko - realistyczny obraz rozpadu rodziny przeplatany jest drugim, dość pretensjonalnym wątkiem filipińskiej niani i jej dzieci czekających za Oceanem. Skojarzenie fabularne z
"Babel" jest tu jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza, że
Moodysson z czasem wpada w nieznośną manierę multikulturowej mozaiki. Kopiuje w tym
Inarritu, w finale sypiąc tragediami jak z rękawa i usilnie unieszczęśliwiając właściwie każdą postać. Rzecz w tym, że poza tym dramaturgicznie ogranym zabiegiem, Szwed przestaje skupiać się na swoim najważniejszym wątku i rozbija go na kilka osobnych puent, komentując co popadnie: siłę macierzyństwa, modną ostatnio emigrację, kulturowe różnice. Ba, jest nawet miejsce dla dziecięcej prostytucji. To taka skondensowana paczka cierpienia i nieszczęścia, która operuje banałami dla masowego widza, a jest przy tym ładnie opakowana: barwne kadry uwodzą na równi z tętniącymi elektroniką utworami Ladytron. I daję głowę, że dzięki temu swoją popularność
"Mammoth" zdobędzie, a jego obrońcy powoływać się będą na poruszane tu uniwersalne wartości i atrakcyjność formy.