Może i mamy epokę miniaturyzacji, ale małe jest dla słabych. Nie musisz mieć co prawda bicepsa jak Arnold, aby poradzić sobie z niemalże metrowym kawałem plastiku od Capcom, lecz trzeba przyznać, że jest to kawał konsoli. Ba, jakbym obudził się rano po suto zakrapianej imprezie i zobaczył znienacka Home Arcade leżące na podłodze mojej sypialni, byłbym pewien, że podczas zapomnianej wizyty w jakimś tajemniczym salonie gier po pijaku wyrwałem panel z automatu. Rozpakowując olbrzymią paczkę, obawiałem się jednak, czy podołam tej próbie, bo konsola jest bydlęca i przy teście na sucho, szukając dla niej miejsca, sądziłem, że granie będzie okropnie niewygodne, szczególnie z osobą towarzyszącą. Nic bardziej mylnego.
Home Arcade jest bowiem zdumiewająco lekkie, a odległości pomiędzy stanowiskami do gry wymierzone tak, że nie ma ryzyka obijania się o siebie łokciami; feeling jest niemal dokładnie taki, jak przed laty na automatach, minus papierosowy dym, zapach grzyba, pohukiwania starszych graczy usiłujących naciągnąć dzieciaki na darmową partyjkę i brzęk wydawanych z ciężkim sercem monet. Tyle że siedzi się na tyłku, zamiast stać przed pudłem, póki nie zabraknie drobnych. Lecz zanim pochwalę i zganię świeżutkie ustrojstwo firmowane przez
Capcom, kilka zdań wyjaśnienia, co to w ogóle jest.
Sama nazwa niby stanowi wystarczające wyjaśnienie, ale dopełnijmy formalności.
Capcom Home Arcade to nowa konsola z dwoma zintegrowanymi kontrolerami, która, tak jak dostępne na naszym rynku mniejsze
SNES i
Mega Drive, przenosi nas do złotego okresu lat młodzieńczych, gdy gry częstokroć wyznaczały granice dziecięcego świata. Do dyspozycji oddano nam szesnaście dynamicznych strzelanin i naparzanek (producent Ben Jones nie potwierdza, ani nie zaprzecza, że z czasem dostępne będą i inne tytuły) znanych z osiedlowego salonu, dokąd chadzało się dwadzieścia parę lat temu po lekcjach. Rzecz jasna na samej nostalgii daleko się nie zajedzie, ale, na szczęście dla potencjalnego kupca, katalog
Capcom jest na tyle atrakcyjny i zróżnicowany, że dobrane tytuły są prima sort, a możliwość gry dwuosobowej na świetnie zaprojektowanym sprzęcie bez konieczności dokupowania innych przystawek jest nie do przecenienia. Można, oczywiście, a nawet trzeba, przyczepić się do dość ubogiego wyboru, jeśli porównać go do oferty
Nintendo czy
Segi, lecz zaproponowane tytuły – o których za moment – to sam miód, o ile, oczywiście, jesteś typem salonowego lwa tudzież lwicy, bo próżno tu szukać rozbudowanych fabularnie przygodówek. Ale taki też profil owej konsoli, czyli: nie kręcić nosem. Tyle że nie wszystko tu, nomen omen, zagrało.
Do gier jako takich nie mam praktycznie żadnych zastrzeżeń (poza małymi wyjątkami; nie sądzę, żebym kiedykolwiek ponownie odpalił
"Capcom Sports Club" albo pozycje dostępne także na małej
Mega Drive), bo przecież przy automacie z nieprzerwanie i absolutnie genialnym
"Aliens vs. Predator" przestałem niejedne wakacje, a do drugiego
"Street Fightera" czy uparcie niestarzejącego się
"Final Fight" tylko szaleniec mógłby się przyczepić, tak zaniedbano UX. Konsola jest, jak pisałem, solidna, zaskakująco lekka i wygodnie się na niej gra, ale jednak ograniczają nas pierońskie kable (podłączane do telewizora HDMI oraz zasilający) i o ile nie możecie przestawić sobie stołu, tak zmuszeni będziecie siedzieć przed ekranem, uważając, żeby zbytnio sprzętem nie szarpnąć. Gry śmigają elegancko i nic nie zwalnia nawet, jak dzieją się cuda niebywałe (szczególnie podczas sesji z fajerwerkami stosunkowo młodego
"Progear"), lecz menu wyboru to istne szkaradzieństwo. Po każdorazowym wyjściu z gry musimy przeczekać, aż przelecą wszystkie ekrany tytułowe i ponownie załaduje się katalog; tych dwudziestu sekund nikt nam już nie zwróci.
Ponadto – dopuszczam jednak, że to może być feler mojego egzemplarza – zdarzyło mi się parokrotnie, że podczas przeglądania gier konsola sama odpalała mi przypadkowy tytuł, choć nie naciskałem żadnego guzika.
Capcom zalicza też wyjątkowo głupie potknięcia, bo, na przykład, żeby zerknąć, za co odpowiada dany przycisk, nie wystarczy zajrzeć do menu, ani nawet do papierowej instrukcji, bo ta odsyła do... strony internetowej. Sieć to kolejny feler, bo nie udało mi się z nią połączyć, a po szybkim rzucie okiem na zagraniczne recenzje dowiedziałem się, że to nie problem mojego routera, lecz konsoli. Niby jest jeszcze wejście na USB, lecz nie mam pojęcia, do czego służy. Dorzućmy do tego jeszcze brak opcji zapisu gry, wymuszający ciągłe rozpoczynanie gier od nowa oraz wysoką cenę (najmarniej tysiąc złotych; za to kupicie już chyba dowolną "dużą" konsolę) i pozostaje zrobić porządny rachunek sumienia i portfela, czy inwestycja jest usprawiedliwiona i, podejrzewam, będzie ona uzależniona od zasobności konta i ewentualnej fanaberii, spychając Home Arcade do roli drogiego gadżetu.
Ergo, jest to, mimo niedociągnięć, fajny sprzęt za niekoniecznie fajną cenę. Lepszej konkluzji nie wymyślę.