Zaskoczenia są nieodłącznym elementem każdego festiwalu. W zeszłym roku wielkim przebojem okazało się kameralne kino Hala Hartleya. Dostanie się na pokaz jego filmów graniczyło z cudem. Podobnie jest w tym roku z Terence'em Daviesem. Aby wejść na pokaz któregokolwiek z obrazów tego dotychczas mało znanego w Polsce Brytyjczyka, trzeba ustawić się w kolejce przynajmniej na godzinę przed seansem. To wielkie zainteresowanie zaskoczyło organizatorów, którzy mimo widocznych problemów (codziennie spod sali z kwitkiem odchodzi ponad 100 osób) nie wpadli jeszcze niestety na pomysł, by przenieść retrospektywę do większej sali. Piszę o zaskoczeniu, gdyż kino Terence'a Daviesa to kameralne, wypieszczone formalnie pocztówki (porównanie jak najbardziej na miejscu, jego istotą jest bowiem bezruch) z czasu minionego. Do znudzenia powtarza się zdanie o "proustowskim oddechu" tego kina, jednak trudno uciec od takiego porównania. Większość filmów Daviesa to cykl autobiograficzny. Składa się na niego tzw. trylogia Daviesa ("Dzieci", "Madonna z dzieciątkiem" oraz "Śmierć i przemienienie"), "Odległe głosy, martwe natury" i uważany powszechnie za arcydzieło "Kres długiego dnia" (najdłuższa owacja w historii festiwalu w Cannes); historie o dojrzewaniu chłopaka (alter ego samego reżysera) w powojennej Anglii. Osobiste opowieści o alienacji, obsesyjnie powracające do tych samych motywów: społecznej opresji, której figurą staje się tu despotyczny ojciec oraz katolickie wychowanie, homoseksualizmu oraz osobliwej miłości do kina. Davies składa hołd swoim ukochanym filmowym gatunkom: melodramatowi a zwłaszcza musicalowi. "Odległe głosy, martwe natury" to chyba najbardziej niekonwencjonalny musical w historii kina. Opowiadając o bolesnym dorastaniu w cieniu ojca potwora, bohaterowie wyśpiewują swoje marzenia, sentymenty, smutki i gorycze. Nie ma się jednak wrażenia jakiejkolwiek nienaturalności, a muzyka staje się po prostu integralnym elementem filmowej narracji. Nawet najwięksi przeciwnicy musicali (zaobserwowane) momentalnie dają się złapać na daviesowską wędkę. "Kres długiego dnia" to z kolei jeden z najpiękniejszych hołdów dla kina, jakie miałem okazję oglądać. Emocjonalna edukacja bohatera odbywa się poprzez stare musicale i brytyjskie komedie, których dźwiękowe fragmenty wplecione zostały filmową tkankę. Davies uzyskuje w kinie niespotykanie intymny ton, ani przez moment nie ocierając się o ekshibicjonizm. Pozwala mu na to lekko archaiczna forma, która paradoksalnie nie osłabia, a wzmacnia emocjonalną wymowę jego filmów. Dowodem na to jest jego przedostatni film, ekranizacja klasycznej powieści Edith Wharton "Świat zabawy". Oglądamy ten staroświecki romans z podejrzanie dziwnym zainteresowaniem. Przedstawiając w statyczny, niemal teatralny sposób historię wzlotów i upadków pewnej panny z początku XX wieku, Davies osiąga zdumiewający efekt. Pozwala nam przejąć się bohaterką, której tragedie, mimo melodramatycznego sztafażu, potrafi zuniwersalizować. Jednocześnie sprawia, podobnie jak to było w przypadku musicalu, że gładko łykamy konwencję, udziela nam się sentyment reżysera. Finalnie płaczemy nie tylko nad losem Lilly, ale także nad kinem, którego już nie ma. Paradoksalnie − odczuwamy sentyment za czymś, czego nigdy nie lubiliśmy (szmirowate melodramaty). Ciekawostką jest główna rola Gillian Anderson, czyli niezapominanej agentki Scully z serialu "Z Archiwum X". Będąc w apogeum popularności (film Daviesa pochodzi z 2000 roku), zdecydowała się na udział w małej brytyjskiej produkcji, do tego w roli będącej całkowitym zaprzeczeniem jej ekranowego emploi. I wypadła świetnie. Davies nazywany jest jednym z największych poetów kina. Najlepszym dowodem na słuszność tego z pozoru banalnego stwierdzenia jest jego najnowszy film "O czasie i mieście". Obraz zjechał do Wrocławia wprost z festiwalu w Cannes i już w tej chwili zaproszony jest na 70 kolejnych imprez filmowych. To pierwszy w kinematografii Daviesa dokument, choć właściwszym określeniem byłoby: filmowy esej. Opowieść o Liverpoolu, a konkretnie wyznanie "hasse - liebe" rodzinnemu miastu. Esej, który o Nowym Jorku mogliby zrobić Woody Allen lub Martin Scorsese, gdyby znaleźli w sobie davisowską czułość. "O czasie i mieście" to prawie w całości zlepek archiwalnych kronik miejskich oraz kilku ujęć nakręconych współcześnie. Codzienne życie miasta, wydarzenia historyczne, gdzie na równych prawach funkcjonuje trauma Drugiej Wojny Światowej i sukces pochodzącej z Liverpoolu grupy The Beatles. Wszystko wsparte komentarzem samego reżysera. Fragmenty wspomnień, wierszy, piosenek, czytane pełnym pasji głosem Daviesa, tworzą niesamowity klimat tego filmu, pozwalając widzowi na podróż do jego własnego intymnego heimatu. Twórcą i pomysłodawcą retrospektywy jest Michał Oleszczyk, krakowski krytyk filmowy, autor świeżo wydanej książki "Gorycz wygnania - kino Terence'a Daviesa". W środę na Filmwebie będziecie mogli przeczytać wywiad z reżyserem i autorem książki o nim.