Mam wrażenie, że powstały właśnie Polski Instytut Sztuki Filmowej jest dla wszystkich, tylko nie dla młodych, którzy chcieliby zrobić pierwszy film - pisze w dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" Anna Rembowska, reżyser przed debiutem.
W "Gazecie" z 9 grudnia przeczytałam wywiad Tadeusza Sobolewskiego z dyrektor Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszką Odorowicz. Uznałam, że najstosowniejszą formą będzie list otwarty.
Szanowna Pani Dyrektor. W wywiadzie powiedziała pani m.in. "Teraz, gdy zaczynamy na wielką skalę finansować filmy z publicznych i prywatnych funduszy, nie możemy stawiać na kino trudne. Ponosimy zbyt wysoką odpowiedzialność finansową".
"Kino trudne" jest sformułowaniem zawartym w ustawie i oznacza filmy niewdzięczne do dystrybucji. Obawiam się jednak, że termin ten może również stanowić materiał do ideologicznej manipulacji. Trudne kino, takie, które widza może zaboleć, zmusić do refleksji, to dziedzictwo myślowe i duchowe polskiej kinematografii. Trudna i skomplikowana była i jest nasza rzeczywistość. Trudne kino to
Konwicki,
Has, to
Holland,
Falk i
Kijowski, to
Munk,
Wajda,
Zanussi, to
Kieślowski,
Szulkin,
Marczewski,
Grzegorzek,
Barczyk,
Front. Innymi słowy, gdyby nie było trudnego kina, nie byłoby kina w Polsce. Wcale.
Trudne kino zdobywa na festiwalach nagrody (sama Pani Dyrektor to zauważyła). A może w takim razie, skoro pieniądze będą "na wielką skalę", finansować z tego nadmiaru środków różnorodność, z "trudnym kinem" włącznie? Przecież funduszy ma być więcej, komu więc szkodzi zrobić jeszcze kilka filmów? "Trudnych filmów"?
W rozmowie padły słowa, że największą słabością polskiego kina jest brak rozmowy z widzem, czytaj - niska frekwencja. A "Instytut ma być po to, żeby widzowie wrócili na polskie filmy".
Instytut ma być po to, żeby podnieść oglądalność? Obawiam się, że mimo iż z pozoru dobre, jest to założenie z gruntu błędne i szkodliwe. Jedyna instytucja, która umożliwia mówienie za pomocą filmu o dzisiejszym czasie, chce tę misję ominąć na rzecz oglądalności? Oglądalność to termin zaczerpnięty z badań nad telewizją, chcemy więc kinematografii uszytej na miarę TVP? Marginalizacja zarówno ilościowa, jak i dotycząca godzin emisji programów kultury wyższej poszła w telewizji publicznej na tyle daleko, że postulat. by "rozmawiać z widzem", w Pani rozumieniu, równa się przeniesieniu standardów oglądalności z telewizji na kino. Znaczy to, że wzorem ekspresji ma być serial "M jak miłość". Czy o to chodzi? A może oglądalność podnieść, promując trudne filmy, a nie cenzurując tematykę do tego, co czyste gatunkowo, przyjemne i z akcją?
Kreując nową politykę kinematografii, nie wolno zapominać, że tak jak w założeniu telewizja, kino też ma swoją misję. To nie tylko "kotlet raz" i rozrywka na życzenie. Kino jest dokumentem czasu, sposobu myślenia, portretem zbiorowości, w końcu - sztuką. Jeśli Pani Dyrektor mówi przede wszystkim o odpowiedzialności finansowej, to znaczy, że kino ma powstawać na zamówienie i może być dowolnie cenzurowane, żeby ten postulat nazwany enigmatycznie "rozmową" spełnić. O czym w takim razie ma być ta rozmowa? Czy kino trudne to kino o naszych problemach społecznych, duchowych, osobistych? Jeśli wyeliminujemy tę tematykę, to o czym będziemy rozmawiać? Z całym szacunkiem, prezentowany przez Panią Dyrektor pogląd polega na założeniu, że to menedżer ma reżyserowi czy scenarzyście dyktować, o czym opowiadać, podczas gdy moim zdaniem powinien z nim rozmawiać, doradzać mu i opiekować się nim. Czy kino ma być dla pieniędzy, czy pieniądze dla kina, tak jak się wydawało całemu środowisku, gdy w Sejmie głosowano nad ustawą o kinematografii?
I jeszcze jedno - problem konfliktu pokoleń, nazwany przez Panią Dyrektor "brednią".
Ten konflikt istnieje i ma się dobrze jak nigdy dotąd. Polega nie na tym, że starsi odbierają młodym, ale na tym, że starsi funkcjonują, często w sposób ciągły, w strukturach produkcji, a młodzi są kompletnie poza nimi.
Ośmielam się to napisać, ponieważ jestem reżyserem przed debiutem. Niedawno próbowałam oszacować swoje możliwości - do skorzystania z funduszu unijnego Media Plus Polska straciłam prawa. Do kolejnego - Eurimage - nie ma dostępu żaden debiutant, który nie zrobił jeszcze długiego filmu dystrybuowanego w swoim kraju. Na internetowej stronie znalazłam program "Debiut". Debiut ma trwać 30 minut. A przecież nie jest to format ani telewizyjny, ani kinowy, nie zapewni wielu widzów. Ponadto dziś 30 minut trwają etiudy na drugim roku w Szkole Filmowej. Wiem, bo niedawno skończyłam studia i przez dwa lata pracowałam tam jako asystent. Może więc potraktować debiutantów trochę poważniej? A program "Debiut", skądinąd dobry i potrzebny, nazwać jednak "Szkicem do debiutu"?
I wreszcie Instytut Sztuki Filmowej. Weszłam na jego stronę internetową. Znalazłam tam wszystkie informacje - o statucie, o członkach i pracownikach. Tylko brak było wskazówki, z kim osoba, która chce zrobić film, ma się skontaktować.
Czuję niepokój i wątpliwości co do deklarowanej polityki Instytutu, bo dość wyraźnie widać, przynajmniej na razie, dla kogo on nie jest - dla młodych filmowców, ludzi żyjących w trudnym świecie i chcących o nim opowiadać, którzy, bądź co bądź, będą za chwilę tworzyć medialne i filmowe oblicze Polski. Chyba że to, co trudne, usunie cenzura.