NAGRODA AMERYKAŃSKIEJ AKADEMII FILMOWEJ: POCZĄTKI
Co daje Oscar? MAREK KULESZA
Którego dnia należy tak naprawdę świętować jubileusz nagród amerykańskiej Akademii Filmowej? Czy w rocznicę pierwszej ceremonii wręczenia statuetek, potem nazwanych Oscarami? Czy może w rocznicę formalnego powołania Academy of Motion Picture Arts and Sciences? Czy też w dzień bankietu, na którym powstała idea Akademii? Nawet członkowie AMPAS nie mają co do tego jasności. Bo Akademia i Oscar rodziły się nie na jednym, ale na kilku bankietach...
O KULTUROTWÓRCZEJ ROLI BANKIETÓW Santa Monica leży kilkanaście kilometrów na zachód od Hollywood. Przez długie, spokojne dziesięciolecia była niewielką mieściną na wybrzeżu Pacyfiku. W połowie lat dwudziestych XX wieku wygrała los na loterii. Oto gwiazdy ekranu i baronowie produkcji filmowej uznali, że mieszkanie w samym Hollywood przestało być w dobrym tonie; nawet dość lubiane domy na hollywoodzkich wzgórzach z dnia na dzień okazały się passé. Każdy, kto chciał uchodzić za filmowego VIP-a, wyprowadzał się do Beverly Hills, do Santa Monica czy jeszcze dalej - do Santa Barbara.
Zamieszkał tam także
Louis B. Mayer, wielki dyktator wytwórni Metro Goldwyn Mayer. Którejś niedzieli na przełomie lat 1926 i 1927, choć niektórzy twierdzą, że było to raczej 27 stycznia 1927 roku (jeśli tak, to nie mogła to być niedziela...),
Mayer podejmował obiadem pewnego aktora, reżysera i producenta. I właśnie wtedy przy poobiednich cygarach jego goście zgodzili się, iż byłoby pożytecznie stworzyć Akademię Filmową. Następne bankiety, na których coraz więcej zamożnych ludzi deklarowało poparcie dla tego konceptu, są już dobrze zakotwiczone w kalendarzu: 11 stycznia 1927 i 11 maja. I dobrze osadzone w przestrzeni, bo pierwszy odbył się w Hotelu Ambassador, a drugi w Hotelu Biltmore. Za niektóre
Louis B. Mayer (po co, u diabła, było mu to "B.", mające w dodatku znaczyć Burt?; przecież nie wiązało się z otczestwem, bo jego ojciec miał na imię Jakow) zapłacił z własnej kieszeni... Jak widać, hotele grały niepoślednie role w historii Oscara. Bo także w hotelu - tym razem w hollywodzkim Roosevelcie - miało miejsce wręczenie pierwszych nagród Akademii w dniu 16 maja 1929 roku. (No właśnie, więc kiedy świętować rocznicę?).
Ta pierwsza uroczystość, kiedy ówczesny prezydent Akademii,
Douglas Fairbanks, wręczył wybrańcom statuetki (potoczna nazwa Oscar to sprawa późniejsza; oficjalna brzmi Academy Award of Merit), była bankietem na ledwie 270 osób. W ciągu lat pierwszych scenariusz łączący wręczanie statuetek z ucztowaniem ewoluował do wymiarów pełnego obiadu. I realizowany był przez następne czternaście sezonów, kiedy wystawne biesiady dla laureatów odbywały się w hotelach Ambassador i Biltmore (Nota bene: nie wiedzieć czemu ten drugi hotel nie ma szczęścia u polskich badaczy historii Oscara i w naszej publicystyce bywa przezywany Biltimore). Ów feralny hotel, choć stoi przy ulicy, która dziś kolorytem przypomina warszawską Brzeską, jest wciąż przyzwoity, a w latach 30. i 40., kiedy gościł laureatów nagród Akademii, liczył się do lokali luksusowych. Mało tego: powszechnie uważano, że kuchnia w Biltmore była wytworniejsza, oscarowcy więc bywali tam statystycznie częściej niż w Ambassadorze (stosunek 4:3). Rozkosze podniebienia nieodłącznie towarzyszyły aktowi wręczania statuetek aż po rok 1944. Wtedy celebrę zorganizowano w Grauman's Chinese Theater, położonym niemal vis a vis hotelu Roosevelt. Oczywiście, gdy uczestnicy zasiedli w rzędach foteli Chińskiego Kina Graumana, trudno było zachować gastronomiczny składnik podniosłego wieczoru. Ale nie docenilibyśmy organizatorów. O nie, część konsumpcyjna pozostała, choć ją posegmentowano. Jeden fragment przeniesiono za kulisy: w pokojach na zasceniu umieszczano podręczne bary. Laureat po odebraniu nagrody i obowiązkowym wywiadzie w "press room" mógł oddać się świętowaniu niemal natychmiast potem. Drugi składnik konsumpcyjny objawiał się po zakończeniu uroczystości jako pooskarowe przyjęcie. Rozbudowywano je dość często do szerokoekranowego formatu balu. Z muzyką i tańcami.
ODCHODZĄC OD STOŁU Trochę żal, że restauracyjna tradycja pierwszych piętnastu Oskarów została zamieniona na wielkie widowiska w ogromnych salach. Jednak z latami atrakcyjność uroczystości rosła, liczba uczestników się powiększała, a i przybywało kibiców, którzy tłocząc się przed salą, do której wiódł obowiązkowy czerwony dywan, ekstatycznymi piskami witali (w większości: witały) swych idoli. Potem uroczystość wędrowała po Los Angeles i okolicach. Bywała na przykład w wytwornym, mogącym pomieścić niemal 3.200 widzów Dorothy Chandler Pavilion w samym centrum Los Angeles. Najmniej wygodna dla kibiców była chyba lokalizacja z lat 50., kiedy celebrowano Oscary w RKO Pantages Theatre. Ten pretensjonalny architektonicznie budynek dzieli od jezdni Hollywood Boulevard ledwie wąski chodniczek i entuzjastom trudno było dopchnąć się w pobliże czerwonego dywanu. W latach 60. oscarowa gala zawitała do Santa Monica, miejsca, w którym ją wymyślono, gdzie lokalna sala widowiskowa oferowała 3.000 miejsc. Gościła również w mamucim -
6.500 krzeseł! - Shrine Civic Auditorium tuż obok Uniwersytetu Południowej Kalifornii.
Gdy ostatnimi laty gala powróciła do Hollywood, entuzjazm nieco osłabł. Zapewne dlatego, że nagroda Akademii jest już zacną, zaawansowaną w latach damą. Z gorącej atrakcji przemieniła się w instytucję. Stała się amerykańskim rytualnym obrzędem, ludową tradycją, ulubioną rozrywką wielu ludzi. Nie tylko w Ameryce.
Ale ilekroć rozwijany jest czerwony dywan, powraca pytanie: czy właśnie po to paru ludzi wymyśliło Akademię? Czy po to wydawało potem promocyjne bankiety dla potencjalnych sponsorów, i tak wiele obiadów później? Odpowiedź brzmi: także po to. Pieniądze sponsorów są przydatne. Specjaliści od rachunkowości potrafią przekonująco wyliczyć, ile w dolarach warta jest sama nominacja filmu czy aktora do Oscara. Nie mówiąc o zyskach triumfatorów. Bowiem pomysł Mayera na nagrody Akademii znakomicie synchronizował się z jego konceptem biznesu ufundowanym na gwiazdach i na ich magii. I świetnie wspierał tę politykę.
Założycielom Akademii chodziło także o tworzenie jedności środowiskowej ludzi hollywoodzkiego filmu. O jednoczenie osób różnych profesji składających się na kino. A jeśli efektem miała być choćby chwila wzruszeń i szumnego rozgłosu nie tylko dla gwiazd, ale i dla ludzi drugiego, trzeciego i technicznego planu, to cóż w tym złego?
Tryb wyboru laureatów stwarza wrażenie, że triumfuje w nim demokracja. Przysparza to oczywiście Akademii sympatii, choć i tak wiemy, że jest to procedura ściśle cechowa. A ponadto dużym portfelem nagród - honorowych, specjalnych, technicznych, nie podlegających powszechnemu głosowaniu - zarządza wyłącznie Rada Gubernatorów. Odkąd liczenie głosów prowadzi Price Waterhouse (potem: PricewaterhouseCoopers), możliwość manipulowania wynikami wybitnie spadła. Ale przecież nie zniknęła. Wiadomo, że bogaty producent filmu-kandydata w okresie przedwyborczym może zorganizować więcej pokazów swego obrazu niż uboższy, i może rozesłać do głosujących więcej kopert zawierających materiały promocyjne. Co prawda przepisy Akademii starają się chronić głosujących członków przed zalewem zaproszeń, upominków i przesyłek, ale i tak powódź materiałów opatrzonych sakramentalnym napisem "FOR YOUR CONSIDERATION" jest imponująca.
W początkowych latach też dbano o pozory obiektywizmu, ale było mniej minoderii. Kiedy wymagał tego interes producentów, zarządcy Akademii stosowali bezpośrednie metody nacisku. Podczas kampanii roku 1929-30, kiedy chodziło o zapewnienie laurów filmowi MGM z
Normą Shearer (przez przypadek żoną człowieka drugiego w wytwórni po Bogu -
Irvinga Thalberga), władcy studia instruowali zatrudnianych tam wyborców, na kogo powinni oddać swój głos. Wywołało to powszechnie złą krew oraz złośliwe komentarze, ale film
"The Divorcee" wywalczył jednak 4 nominacje, a żona producenta - Oscara, odprawiając z kwitkiem między innymi
Gretę Garbo i
Glorię Swanson.
OBLĘŻONA TWIERDZA Hmm, a skąd w tej pogodnej narracji traktującej o gwiazdach i bankietach nuty drażliwe? Czy to znak, że w tle Akademii istniały jakieś napięcia? Obawiam się, że tak. Ale czy przy dostojnej osiemdziesięciokrotnej Jubilatce, jaką jest Nagroda Akademii, wypada poruszać sprawy niezręczne i niewątpliwie nudne? Chyba wypada, bowiem Akademia jest świadoma, że historia nie składa się tylko z galowych wieczorów, wzruszeń zwycięzców i ze smakowitych uczt. U kolebki Akademii nie stali wyłącznie niepokalani aniołowie. Choć jej akt założycielski dumnie głosił, iż powstała, aby "poprzez wymianę twórczych myśli oraz przez nagradzanie wybitnych zasług i osiągnięć zachęcać do rozwoju i ulepszania sztuki filmowej oraz związanych z tą dziedziną nauk", została stworzona w konkretnych warunkach i dla dobrze zdefiniowanego celu. Czy ktoś mógł podejrzewać
Louisa B. Mayera i kilkunastu innych książąt Hollywoodu, że podejmą wytrwałą i kosztowną kampanię tylko po to, aby kilkudziesięciu ludziom wręczyć pozłacane statuetki i zjeść z nimi kolację? Przecież nie.
W latach 20. przemysł filmowy przechodził ciężki okres. Wielkie powodzenie kina i jego gwiazd, także finansowe, osłabiło instynkt samozachowawczy środowiska. Wzięły górę hedonistyczne skłonności. A stąd tylko krok do skandali, a raczej do lawiny skandali. W jednym z nich, na początku dekady, główne role zagrali brat
Mary Pickford -
Jack i jego żona Olivia "Ollie" Thomas. Oboje byli pretendującymi do zawodowstwa młodymi, pięknymi aktorami, ale nieszczęśliwymi, zniszczonymi przez alkohol (on) i narkotyki (ona) ludźmi. W wyniku, jak twierdził Jack, przypadkowego zatrucia podczas eskapady do Paryża Ollie zakończyła życie; mało kto wierzył w przypadek. Nieco później po orgiastycznym wieczorze w San Francisco z udziałem pozornie jowialnego
"Fatty'ego" Arbuckle'a zmarła z "nieustalonych przyczyn" goszcząca tam ni to aktorka, ni to striptizerka. W podobnie niejasnych okolicznościach zginął reżyser
William Taylor; próbowano zrobić z tego atak serca, ale przyczyną śmierci były rewolwerowe kule. Wiadomości te nagłaśniała sensacyjna prasa należąca do
Randolpha Hearsta, i środowisko filmowe zaczęło tracić sympatię społeczeństwa. Malała widownia kinowa, spadały zyski producentów. Władcy Hollywoodu stworzyli więc pospiesznie fasadową organizację Motion Picture Producers and Distributors Association, na jej szefa wynajęli
Williama Haysa, człowieka może nie pierwszej uczciwości, ale mającego dobre kontakty w administracji rządowej, i postawili mu zadanie: odbudować społeczną reputację filmowców.
Hays wywiązał się z tego nadspodziewanie dobrze; pod jego okiem uciszyło się nieco wokół Hollywoodu, choć nie do końca. Z przedawkowania morfiny odszedł na tamten świat aktor
Wallace "Wally" Reid; nie chodziło tylko o jego indywidualny nałóg, ale o pogłoski, iż był to czubek góry lodowej dobrze funkcjonującego przemysłu narkotykowego i zorganizowanej rozpusty. Na jachcie
Randolpha Hearsta, protektora aktorki
Marion Davies, został postrzelony reżyser
Thomas Ince i zmarł po kilku dniach. Podobno kula nie była przeznaczona dla
Ince'a,,Thomas Ince, ale dla
Charliego Chaplina, który wraz z kilkoma innymi osobami obojga płci był gościem miliardera;
Hearst zaszedł
Chaplina na karesach ze swą protegowaną, strzelił, ale chybił, a kula trafiła Ince'a. Aferę
Hearsta, jak wiele innych, udało się zatuszować, jednak trzeba było znów wziąć się za mocniejsze szminkowanie obrazu środowiska.
Nowym zmartwieniem producentów stała się nieoczekiwana mania tworzenia związków zawodowych. Pracownicy techniczni, studyjni stolarze (profesja ważna dla filmu, bo dekoracje robiono z drewna i dykty), krawcy i Bóg wie jeszcze kto, organizowali się na potęgę i oczywiście żądali lepszych warunków pracy i płacy. Przez kilka lat producentom udawało się rozgrywać jedne organizacje związkowe przeciwko innym, ale nie mogło to trwać wiecznie. Dość wcześnie ruszyli się też filmowi literaci; w roku 1921 założyli Screen Writers Guild.
William Hays doradził producentom, aby szukali kompromisu, i ci zaciskając zęby podpisali z pracownikami technicznymi w roku 1926 tzw. Basic Agreement. W zamian za podwyżki płac i złagodzenie pensum czasowego rzemieślnicy studyjni zgodzili się na żądanie pracodawców, aby nie obowiązywała zasada zatrudniania wyłącznie członków związków zawodowych. Ale żeby jedni i drudzy byli szczęśliwi, nie można powiedzieć.
Na dodatek podnosili głowy najwierniej dotąd wiszący u klamek producentów aktorzy, dopingowani przez Equity, która parę lat wcześniej strajkiem aktorskim w Nowym Yorku chwyciła za gardła broadwayowskich przedsiębiorców. Obie grupy - aktorów kontraktowych, będących na etacie w wytwórniach, i niekontraktowych, wynajmowanych do epizodu czy wręcz do statystowania - miały na pieńku ze studiami. Ci pierwsi uważali, że to ich twarze przynoszą najwięcej zysku, więc próbowali odejść od stałych pensji na rzecz udziałów w dochodach. Ci drudzy, szczególnie narażeni na kaprysy biur angażowania, czuli się bezlitośnie wykorzystywani. Prężyli muskuły także niektórzy reżyserzy, na razie bardziej na pokaz, ale prężyli.
Wśród producentów pojawił się syndrom oblężonej fortecy: w środku oni, a dokoła łasi na ich pieniądze harcownicy. Też próbowali powołać rodzaj - doceńmy komizm tego pomysłu - związku zawodowego pracodawców filmowych lub porozumiewać się zakulisowo w stylu tzw. zmowy cenowej. W czasie nieformalnych narad szczególnie cenne koncepty zgłaszał
Louis B. Mayer. Jego kolegom spodobał się zwłaszcza pomysł, aby do obrony swych interesów znęcić niektórych czołowych reżyserów, najbliżej powiązane z wytwórniami gwiazdy aktorskie oraz prominentnych pracowników zaplecza (do takich liczył się na przykład fenomenalny i świetnie opłacany scenograf
Cedric Gibbons). Zatem nie powinno nas zaskakiwać, iż w obiedzie, jaki w willi w Santa Monica wydał
Mayer, uczestniczyli: popularny aktor, wzięty reżyser i jeszcze jeden przedstawiciel klanu producentów. A gdy koncept chwycił, czy zdziwi nas dobrze odmierzony rytm bankietów: 11 stycznia - 11 maja? Pomiędzy nimi - 4 maja 1927 - została prawnie zarejestrowana Akademia Filmowa. Powstała więc jako zamierzona, dobrze przygotowana i w efekcie uwieńczona sukcesem akcja rządców filmowej branży, aby poprzez nową organizację kontrolować niepokorne zachowania środowiska. A także, aby opinię publiczną zająć dodatkowym igrzyskiem - corocznym wyścigiem do pozłacanych statuetek.
KŁÓTNIE W RODZINIE Odtąd przez najbliższe parę lat pozytywne emocje wokół Akademii i jej nagród tylko rosły. Umiejętnie podsycane, wciągały w grę coraz większą liczbę ludzi. Odwracały uwagę prasy od skandali obyczajowych Hollywoodu (choć kompromitujące zdarzenia trafiały się nadal). Opanowały także umysły wielu pracowników wytwórni. Gdy rozszerzono listę potencjalnych oskarobiorców o dźwiękowców, techników, autorów filmów krótkometrażowych, muzyków, choreografów, nawet o asystentów reżyserów, i tak dalej, i tak dalej, niemal każdy mógł uczestniczyć w tej grze i wygrać główną nagrodę - Oscara. Statuetkę zaprojektował zresztą zaufany Mayera,
Cedric Gibbons, potem kilkunastokrotny jej zdobywca. Przez kilka sezonów Akademia i jej nagrody znakomicie tonizowały nastroje.
Najwcześniej otrząsnęli się scenarzyści. Spostrzegli, że mimo górnolotnych słów o jednoczeniu środowiska Akademia, a ściślej - jej fundatorzy, niezbyt dbają o inne poza swoimi interesy. W październiku 1933 roku poparli ich aktorzy, którzy w czerwcu stworzyli własny związek zawodowy - Screen Actors Guild. Rozpoczął się otwarty bój między związkowcami a Akademią oskarżaną wprost, iż idzie na pasku producentów. I tak rzeczywiście wtedy było. Walka przybierała na sile, aż kulminowała w roku 1936, kiedy to w Akademii pozostało kilkunastu pisarzy i niewielu więcej aktorów. Na domiar złego, swój związek zawodowy tego roku powołali reżyserzy. Spektakularnym dowodem przewagi związkowców w tym boju był przebieg uroczystości oscarowej w Biltmore Hotel 5 marca 1936 roku. Gwiazdy można było policzyć na palcach, lwią część gości stanowiły sekretarki z wytwórni, którym wtykano zaproszenia na siłę. Scenarzysta
Dudley Nichols przeszedł do historii jako ten, który pierwszy formalnie odmówił przyjęcia nagrody w proteście przeciw dyktaturze baronów. Baronowie zaś, z
Louisem B. Mayerem na czele, widząc że przydatna dotąd do obrony ich interesów Akademia traci sterowność, przestali ją sponsorować. Byli przekonani, że to doprowadzi instytucję do śmierci, bowiem składki członków nie starczały nawet na opłacenie pracowników, nie mówiąc o siedzibie, rachunkach i kosztownych oscarowych wieczorach. I niemal mieli rację. Niemal, bo ówczesny prezydent Akademii
Frank Capra postanowił ją uratować. Uratować dla filmu, i wbrew wielkim bossom.
To, że dziś, w 70. lat po tamtym kryzysie Akademia ma się dobrze, a jej nagrody liczą się na świecie, zawdzięczamy wyłącznie determinacji
Franka Capry i ówczesnych członków zarządu. Najpierw z prywatnych kieszeni opłacili statuetki i koszty bankietu. Potem wytrwale przez trzy lata zasypywali przepaść miedzy środowiskiem a Akademią.
Capra wyłączył Akademię z uczestnictwa w sporach pracowniczych i ze swarów wytwórnianych. Uwolnił ją od dominującej presji mafii producenckiej. Aby przyciągnąć znów aktorów, zaproponował wprowadzenie nagród za role drugoplanowe. Był to pomysł świetny, bo otworzył drogę do laurów nie tylko supergwiazdom, ale i mistrzom epizodów. To
Frank Capra wreszcie wynajął do liczenia głosów firmę Price Waterhouse, aby przywrócić konkursowi szacunek. Obdarzył Akademię spokojem i odwagą. Odwagi i spokoju starczy organizacji na parę najbliższych lat. Lat II wojny światowej, w czasie których Akademia i jej członkowie wykażą się ofiarnością i patriotyzmem. Szkoda, że nie starczyło im rozsądku i odwagi na okres tuż powojenny. A także trochę smutno, iż w latach 50. nie starczyło odwagi
Frankowi Caprze: reżyser przystał na konfidencką współpracę z FBI podczas śledztwa prowadzonego przez komisję Kongresu do spraw działalności antyamerykańskiej.
Ale to już inna historia.
O POŻYTKU Z JUBILEUSZY Akademia Filmowa ma lat ponad osiemdziesiąt. Trawestując stare porzekadło można by powiedzieć, że kalendarz filmowy składa się dziś z czterech pór roku i z Oscara. Doroczna gorączka powoduje, że rytmicznie, co 12 miesięcy, skupiamy się na laureatach, na ekranowych atrakcjach bieżącego sezonu, na sensacjach związanych z aktualnym wyścigiem do statuetek. Taka też jest popularna wiedza czy popularne zainteresowanie: kto dostał ile Oscarów? Jak długo o statuetkę zabiegał ten czy inny artysta? W jakich sukniach wystąpiły na rozdaniu czołowe aktorki? Ilu z ich partnerów założyło do smokingów t-shirty i adidasy? Kogo witały najgłośniejsze piski na czerwonym dywanie? Kto popłakał się na scenie bardzo, a kto tylko trochę? Kto wygłosił najdłuższe podziękowanie? Kto najlepiej wystąpił na przyjęciu po uroczystości? Niektórzy przez chwilę pamiętają nawet kilka tytułów filmów, dzięki którym odbyła się cała impreza. Niektórzy straceńcy nawet je oglądają. I tak do następnego roku.
MAREK KULESZA
(fragmenty większej całości)