WFF, dzień 4: Szalone księżycowe sumo

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/news/WFF%2C+dzie%C5%84+4%3A+Szalone+ksi%C4%99%C5%BCycowe+sumo-55133
Zapraszamy Was do przeczytania relacji z kolejnego dnia Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Nasza redakcja zachwyciła się w poniedziałek trzymającym w napięciu filmem science-fiction "Moon". Czy Duncan Jones okaże się nowym mistrzem gatunku?

Wszystkie informacje na temat tegorocznej imprezy znajdziecie na specjalnej stronie imprezy na Filmwebie.


Wojna bez oczywistości

Gdy film jest przede wszystkim hołdem złożonym ofiarom, a dopiero na kolejnym miejscu sztuką, krytycy filmowi mają zwyczaj mniej lub bardziej jawnie stosować taryfę ulgową, bo przecież twórcy przyświecał szczytny cel. Na szczęście "Miasto życia i śmierci" to nie przypadek "Katynia". Film broni się sam w sobie i aby uznać jego doniosłość nie trzeba podpierać się pamięcią o zmarłych. Reżyser pokazał ludobójstwo, jakiego wojska japońskie dopuściły się w 1937 roku po opanowaniu Nankin, ówczesnej stolicy Republiki Chińskiej. Film zaczyna się po wejściu Japończyków do miasta, a kończy – gdy opuszcza je John Rabe, funkcjonariusz III Rzeszy, a jednocześnie gwarant jednej ze stref ochronnych (gdzie tysiące Chińczyków znalazło schronienie).

Pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami mieści się cała tragedia miasta. Bezmiar przemocy, jaki zapanował w Nankin, został oddany bardzo namacalnie: pokazano nie jedną, ale wiele masowych egzekucji, gwałtów, przykładów bezsensownego okrucieństwa. Ekran chwilami wręcz zalewa morze trupów, tak że widz nie może mieć wątpliwości co do olbrzymiej skali masakry. Z tych powodów "Miasto…" to dzieło nieprzyjemne, a czasem niemal nużące w odbiorze. Jednak w tej monotonii jest metoda: kumulacja następuje nietypowo i dlatego uderza w nas z wielkim impetem. Bowiem najbardziej przejmująca scena całego filmu to nie ta, w której, jak zazwyczaj, żałujemy ofiar. Widzimy za to niesamowitą paradę, wojenny rytuał, w którym japońscy żołnierze równo powtarzają teatralne gesty w rytm mocnych uderzeń bębna. Zdyscyplinowany, ale poruszający się jak w transie tłum na przemian z pełnymi emocji twarzami żołnierzy i w efekcie doskonała rytmizacja sekwencji – mógłby to nakręcić Eisenstein.

Nie ma tu głównych bohaterów ani tym bardziej Schindlera, który będzie ratował niewinnych: wątki kilkunastu postaci przeplatają się, na trochę znikają, by później pojawić znowu. Rozmowy są codzienne, bez górnolotnych deklaracji. A jeśli koniecznie potrzebowalibyśmy jakiejś myśli przewodniej, to ewentualnie może za nią posłużyć ta kwestia wygłoszona przez Japończyka po darowaniu życia dziecku: - Trudniej jest żyć, niż umrzeć. (MG)

Wiara szaleńca

Po nakręceniu skromnej, ale arcymistrzowskiej "Wyspy", Paweł Łungin tym razem zdecydował się na obraz o zdecydowanie większym rozmachu, choć tematyka oraz forma pozostały niezmienione. "Car" to opowieść o pierwszym moskiewskim władcy, który nadał sobie ten tytuł – Iwanie IV Groźnym. Czas akcji to druga połowa lat 60. XVI stulecia, kiedy Rosja zaangażowana jest w wojnę z Rzeczpospolitą Obojga Narodów, a w samej Rosji panoszy się okrutna carska policja – opricznina.

Tak przygotowaną scenę Łungin wykorzystuje, by opowiedzieć o konflikcie pomiędzy władzą doczesną a władzą boską. Tę pierwszą reprezentuje Iwan, religijny fanatyk, który jednak bez skrupułów wykorzystuje wiarę chrześcijańską do swoich własnych celów. Cytując Pismo Święte, uzasadnia krwawą politykę prześladowań, tortur i egzekucji. Tę drugą władzę reprezentuje Filip, mianowany przez Iwana metropolitą Moskwy i Wszechrusi w 1566 roku. Nie okazał się marionetkową głową kościoła, lecz przeciwstawił się Iwanowi, w końcu kwestionując jego prawo do władania Rosją. Skazany na więzienie, ostatecznie został na zlecenie cara zamordowany. Jako męczennik za wiarę dziś jest czczony jako święty.

Łungin w zasadzie opowiada tu tę samą historię co w "Wyspie". Znów mamy charyzmatyczną postać, która czyni cuda i próbuje naprowadzić na właściwą drogą zbłąkane osoby. Tym razem jednak na jego drodze stoi jest równie charyzmatyczny i do tego całkowicie owładnięty szaleńczą myślą o krwawym Sądzie Ostatecznym car. Niestety reżyser, kopiując samego siebie, nie jest w stanie stworzyć równie przekonującego obrazu. Całość sprawia raczej wrażenie bełkotu, bohomazu przypominającego próby namalowania tęczy przez daltonistę. "Car" okazał się filmem męczącym, posiadającym duży niespełniony potencjał. (MP)

Ecce homo

Science fiction większości osób kojarzy się z wielkimi widowiskami w stylu "zabili go i uciekł". Tymczasem najlepsze dzieła gatunku, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę, to pozycje skromne, mało spektakularne, które wykorzystują dekoracje z przyszłości, by poruszyć podstawowe pytania: Kim jest człowiek? Co nas definiuje? Dokąd zmierzamy? Właśnie w tym duchu zrealizowany został przez Duncana Jonesa "Moon" i dlatego też rozczaruje on przeciętnego widza, podczas gdy fani gatunku będą zachwyceni, odnajdując tu echa twórczości Dicka, Vance'a, Asimova, Le Guin, Wolfe'a i Mathesona.

"Moon" to bardzo skromny film rozgrywający się w zamkniętej przestrzeni księżycowej bazy wydobywczej. Mieszka w niej i pracuje Sam Bell, robotnik kontraktowy, który za dwa tygodnie ma powrócić na Ziemię spędziwszy na satelicie trzy lata swego życia. Powinien być szczęśliwy i niecierpliwie czekać na godzinę zero, jednak właśnie zaczynają się z nim dziać dziwne rzeczy. Pierwszym symptomem są wzrokowe i słuchowe omamy. Doprowadzą one do wypadku, który powinien się zakończyć jego śmiercią. Został uratowany i odkrył, że na stacji nie jest sam. Drugi mieszkaniec, jego następca, jest tak charakterystyczna osobą, że wywróci do góry nogami świat, w który Sam wierzył. Pozostaje mu już tylko odkryć, kim jest naprawdę...

Mimo niewielkiego budżetu film na ekranie prezentuje się naprawdę okazale. Jones jest kolejnym w ostatnim czasie twórcą, który udowadnia, że w kinowym SF również nie liczą się efekty, a historia. Nie musi być oryginalna, musi za to zostać dobrze opowiedziana. Jones jest urodzonym bajarzem, a "Moon" to jeden z najlepszych obrazów SF dekady. (MP)

Kochanego sadełka nigdy za wiele

Wbrew pozorom, film Tadmora i Maymon nie jest artystycznym pornosem, który mógłby zszokować festiwalową publiczność, lecz poczciwą komedią o monstrualnych grubasach z Izraela próbujących swoich sił w sumo. Nie mam pojęcia, co "Kwestia rozmiaru" robi w sekcji "Wolny duch" promującej ponoć eksperymenty.  Główny bohater,  kucharz Herzl, waży ponad 150 kilogramów i wciąż tyje. Kolejne diety zawodzą, bo poczciwy 35-latek nie może opanować apetytu. Matka wciąż przypomina Hertzlowi o jego również otyłym ojcu, pod którym załamał się balkon (paradoksalnie, najzabawniejsza scena w filmie).

"Kwestia rozmiaru" należy do gatunku komedyjek, których szczerze nie znoszę. Na siłę próbuje robić widzowi dobrze (te 'śmiszne', chichotliwe dialogi), a poza tym przemyca proste życiowe prawdy w rodzaju: trzeba czuć się dobrze we własnym ciele i nie oglądać na otoczenie. Świetnie - gdy bohater dociągnie do dwustu kilogramów i zaczną mu wysiadać kolejne organy, nikomu nie będzie już chyba do śmiechu. (ŁM)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones