Recenzja filmu

Syn Boży (2014)
Christopher Spencer
Elżbieta Jeżewska
Diogo Morgado
Roma Downey

Album z obrazkami

Twórcy "Syna Bożego" nie ryzykują, bo dramatycznie chcą się każdemu podobać, pokazują więc wszystko i nic. Wolą pozostawić coś niedorozwinięte, niż powiedzieć za dużo, a ich główna ambicja to
Będzie krótko, bo wystarczająco długi jest film. "Syn Boży" to owoc sukcesu, jaki odniósł w amerykańskiej telewizji serial "Biblia". Twórcy przemontowali odcinki dotyczące życia Jezusa, wpisując się w tegoroczną biblijno-kinową ofensywę, wciskając tak powstały produkt (czy raczej półprodukt) między "Noego" Darrena Aronofsky'ego, a Mojżesza Ridleya Scotta ("Exodus"). Nie jest to jednak właściwy kontekst dla filmu, który unika artystycznych ambicji i raczej nie jest zainteresowany widzem niewierzącym - choćby nawet zainteresowanym Biblią, postacią Jezusa czy epoką historyczną. "Syn Boży" nie próbuje niczego reinterpretować, przewartościować, naświetlić, skłonić do dyskusji i w zasadzie nie powinno się go nawet czynić obiektem recenzji. To ruchomy "święty obrazek", na którym Jezus czaruje białym uśmiechem i nieskazitelną fryzurą, a z niebios wystrzeliwują kolorowe, świetliste promienie. Rodzaj religijnego fetyszu, potwierdzający pewien zestaw schematów estetycznych i umożliwiający wspólną celebrację wiary. Spełnia się w tej roli doskonale, czego niepodważalnym dowodem są twarde liczby dokumentujące finansowy sukces. Koniec, kropka.




Na tym w zasadzie powinniśmy zakończyć. Kto jednak upiera się, żeby ocenić "Syna Bożego" jako dzieło filmowe, musi na własne ryzyko zderzyć go z tytułami wystawniejszymi i odważniejszymi, a przede wszystkim zrealizowanymi przez znacznie zdolniejszych artystów. "Ostatnie kuszenie Chrystusa", "Pasja", czy "Agora" - niezależnie od ich wymowy ideologicznej - podnosiły w ostatnich latach poprzeczkę nie tylko w dziedzinie interpretacji Biblii, ale też w opowiadaniu o świecie, w którym narodziło się chrześcijaństwo. Produkcja Christophera Spencera to dramatyczny regres nie tylko pod względem intelektualnym, ale i realizacyjnym. Nie troszczy się o stworzenie choćby pozorów realnego świata. Bohaterowie zdają się nie jadać, nie spać, nie zmagać z codziennością. Zbiegają się co jakiś czas, by odegrać kolejnej scenki rodem z katechizmu, niechlujnie połączone przez twórców wątłą nicią. Gdyby znakomite seriale nie pozbawiły nas w ostatnich latach tego rozróżnienia, można by mówić o ewidentnie "telewizyjnej jakości" produkcji - pozbawionym formy scenariuszu, złym castingu, słabym aktorstwie, mechanicznie podłożonej pompatycznej muzyce. Akcja wraca oszczędnie raz po raz do tych samych wnętrz i animacji zastępujących plany totalne.

Jeszcze większym rozczarowaniem są zaludniające ten świat postaci, potraktowane niemal wyłącznie trzecioplanowo, zdawkowo i statycznie. Sam Jezus wolny od pierwiastka ludzkiego może być sobie uzasadniony ideologicznie, ale jest po prostu bohaterem mniej dramatycznym od Jezusa przepełnionego wątpliwościami. Jego charyzma ma wyłącznie podłoże magiczne – uwagę zdobywają mu czynione cuda (często bardziej nawet "sztuczki"), a nie (rewolucyjne przecież) przesłanie. Fascynację jego wyznawców zrozumieć równie ciężko, co niepokój wrogów. Obiecuje on swoim uczniom, że będą zmieniać świat, próżno jednak szukać wyjaśnienia na czym – poza teologicznym "przejęciem władzy" – zmiana ta miałaby polegać. 




Martin Scorsese robił Jezusowi psychoanalizę, Mel Gibson skupił się na jego fizycznym cierpieniu. Mniejsza o "słuszność" ich wizji – skazali się oni na kontrowersję, bo sięgnęli po podstawowe artystyczne narzędzie – dokonali wyboru. Obranie jednej ścieżki oznacza zignorowanie drugiej i tyle w zasadzie wystarczy, by narazić się jakimś rycerzom prawości. Twórcy "Syna Bożego" nie ryzykują, bo dramatycznie chcą się każdemu podobać, pokazują więc wszystko i nic. Wolą pozostawić coś niedorozwinięte, niż powiedzieć za dużo, a ich główna ambicja to nikogo nie urazić, stworzyć wszechstronny i bezpieczny produkt dla każdego. Szkoły, czy kółka różańcowe, żyd, czy chrześcijanin. Taki mały, taki duży. Jedna z najpotężniejszych opowieści naszej cywilizacji zasługuje na większą odwagę.
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones