Recenzja filmu

Szalone serce (2009)
Scott Cooper
Jeff Bridges
Maggie Gyllenhaal

Gwiazda musi spłonąć

Opowiadając o artyście country, Cooper zrobił bowiem film, który ma w sobie cechy tej właśnie muzyki – jest przewidywalny, czasem kiczowato melodramatyczny, ale głęboko szczery
Muzyczny melodramat Scotta Coopera pokazuje, że zwyczajność wcale nie musi być wrogiem sztuki. Mimo że "Szalone serce" jest filmem schematycznym i pozbawionym drugiego dna, okazuje się obrazem bardzo poruszającym. Historia kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach ma w sobie sporo emocjonalnego żaru i życiowej prawdy – prostej, smutnej, ale na swój sposób pięknej.

Oto Bad Blake (Jeff Bridges), muzyk. Niegdyś był gwiazdą country i grywał przed wielotysięczną publicznością. Dziś zdezelowaną terenówką tłucze się po amerykańskich bezdrożach, by dzień po dniu odwiedzać małe mieściny i koncertować w zapyziałych barach i obleśnych kręgielniach. Jest człowiekiem przegranym. Wiecznie pijany 57-latek bez grosza przy duszy, żyje oparami dawnej świetności. Wciąż gra stare przeboje, a poczucie bezsensu zagłusza, chlejąc whisky i sypiając z napalonymi pięćdziesięciolatkami. Wkrótce Bad otrzyma jednak szansę na nowe życie. Jean, przypadkowo poznana dziennikarka, młoda, samotna matka, na nowo rozpali uczucia w zgorzkniałym muzyku.

Kino kocha gwiazdy muzyki – zwłaszcza te, które gasną przedwcześnie. Muzyczni idole najciekawsi są wtedy, gdy dokonują egzystencjalnego samospalenia, gdy świadomie odrzucają samozachowawczy instynkt i rzucają się w ogień. Taki też jest bohater "Szalonego serca". Grany przez Bridgesa facet jest świadomy własnego upodlenia, z determinacją dąży do autodestrukcji, nie znajdując sensu w codziennej tułaczce. Żyje iluzją wolności, przekonany, że rezygnacja jest synonimem wyzwolenia, nie zaś znakiem zniszczenia. Na końcu obranej przez niego drogi czeka jednak życiowa samozagłada. Mimo to Bad brnie własną drogą, by przekonać się, że dla artysty najlepszym paliwem jest ból, a sztuka może być prawdziwa jedynie wtedy, gdy dotyka do żywego.

Do żywego dotyka z pewnością Jeff Bridges. Aktor nagrodzony za swą kreację Oscarem po raz kolejny pokazuje, że jest artystą, którego równie łatwo zlekceważyć, co polubić. Jego rola naznaczona jest cichym dramatyzmem. Obojętna, niemal pozbawiona emocji twarz starzejącego się muzyka sporadycznie naznaczona zostaje śladem rozpaczy, jednym, niemal niezauważalnym grymasem bólu. Te przebłyski ekspresji robią olbrzymie wrażenie. Śladami Bridgesa idą także pozostałe gwiazdy filmu: Maggie Gyllenhaal jako zauroczona Badem dziennikarka i Colin Farrell wcielający się w młodą gwiazdę country. We wszystkich trzech kreacjach próżno szukać dramatyzmu i wielkich gestów. Aktorzy Coopera operują półcieniem, z małych uśmiechów i nieznaczących dialogów budują świetne, pełnokrwiste postaci. Dzięki nim "Szalone serce" okazuje się filmem boleśnie prawdziwym.

Opowiadając o artyście country, Cooper zrobił bowiem film, który ma w sobie cechy tej właśnie muzyki – jest przewidywalny, czasem kiczowato melodramatyczny, ale głęboko szczery. "Szalone serce" nie kłamie, nie zwodzi, nie udaje wielkiej sztuki. Bo jego twórcy wiedzą, że czasem wystarczy opowiedzieć dobrą historię, pokazać człowieka, z którym widz będzie mógł się zidentyfikować. Dzięki reżyserskiej skromności Coopera i niezwykłemu talentowi Jeffa Bridgesa przez niespełna dwie godziny możemy więc poczuć się jak Bad Blake.  
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones