Recenzja filmu

Jeszcze dłuższe zaręczyny (2012)
Nicholas Stoller
Jason Segel
Emily Blunt

Miłość to nie bajka

Skrzyżowanie "Annie Hall" z "Kiedy Harry poznał Sally". Poważny kandydat do tytułu najlepszej komedii tego roku.
Widok rozświetlonego mostu Golden Gate na tle udekorowanego milionem gwiazd nieba cieszył ich oczy. Na stoliku chłodził się szampan. Tom wręczył Violet pierścionek z rubinem, po czym spytał kobietę, czy za niego wyjdzie. Do oczu Violet napłynęły łzy. Bez wahania powiedziała "tak!". W tym momencie z głośników powinna popłynąć nawilżająca uszy romantyczna piosenka, podczas gdy ekran wypełniłby szczelnie napis "Happy End". Reżyser Nicholas Stoller niewiele robi sobie jednak z naszych oczekiwań. Scena, która byłaby finałem każdej hollywoodzkiej bajki, w "Jeszcze dłuższych zaręczynach" stanowi zaledwie wstęp do opowiedzenia bardzo zabawnej i mądrej historii o kolejności uczuć.

Wspólne życie Toma i Violet (świetni Jason Segel i Emily Blunt) miało przypominać serial familijny. On chciał zostać szefem pierwszoligowej restauracji w San Francisco. Ona przymierzała już w myślach doktorską togę uniwersytetu Berkeley. Zamierzali spłodzić dwa tuziny dzieci i dożyć starości najpewniej w domu na przedmieściach z białym płotem i równo przystrzyżonym trawniczkiem. Cóż, jak mawiał Woody Allen: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach. Bohaterowie lądują w mroźnym Michigan, gdzie Violet otrzymała propozycję pracy na uczelni. Tom cierpi z zimna i niespełnienia. Zagryza jednak zęby, robiąc dzielnie kanapki w podrzędnym barze. Na palcu jego narzeczonej nadal pyszni się rubin, ale brakuje obrączki. Na idealny ślub ciągle nie starcza parze czasu i energii. Za chwilę może się okazać, że zapału zabraknie im także na siebie.     

Muszę się przyznać, że czekałem na "Jeszcze dłuższe zaręczyny" od czasu pierwszej wiadomości na ich temat na Filmwebie. Wystarczyła wzmianka, iż za realizację projektu odpowiadają Segel, reżyser Nicholas Stoller i producent Judd Apatow, a fabuła ma być skrzyżowaniem mojej ulubionej "Annie Hall" z "Kiedy Harry poznał Sally". Tyle dobra w jednym filmie! Wymieniony wyżej tercet artystyczny od paru ładnych lat kręci komedie, w których z zadziwiającą jak na Hollywood szczerością odmalowuje wszystkie kolory szarości intymnych relacji.  Jedno z głównych pytań, jakie zadają sobie wrażliwi kpiarze, brzmi: dlaczego obopólna fascynacja może wygasnąć bez powodu, a miłość ponosi porażkę w starciu z egoizmem? "Zaręczyny" doskonale wygrywają te sprzeczności. Podczas wizyty w kinie zwróćcie uwagę chociażby na kapitalną scenę w sypialni, gdy  po ostrej kłótni Tom chce zostać sam, ale prosi, by Violet nie opuszczała łóżka.  

Filmowy humor jest rubaszny, momentami wulgarny, ale perfekcyjnie uaktywnia pracę przepony. Parę tekstów (na przykład ten o przyrodzeniu Chewbacki) ma szansę stać się klasykami zaprawionych chmielem pogaduszek. Pomiędzy jednym a drugim gagiem rodzi się optymistyczna refleksja, że choć miłość to nie bajka, to i tak jest ona najlepszą rzeczą, jaka przydarza się człowiekowi. Gdy serce daje nam zielone światło, trzeba skakać w ogień. Na opatrywanie  poparzeń czas przyjdzie później.
1 10
Moja ocena:
8
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones