Mulisty egotyzm starych hipisów

Czterogodzinny (!) dokument, będący rejestracją tej podróży, dowodzi niewątpliwe, że reżyser Miłoszowym tropem szuka formy
Ron Havilio podąża śladami własnej podróży poślubnej, w filmie, który zachwycił widownię zeszłorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty. Odwieczne marzenie o rekonstrukcji czasu minionego zostaje w "Potosi: Czas podróży" połowicznie zrealizowane. Reżyser powraca do źródeł, niestety głównie własnego egotyzmu. Tytułowe Potosi to starożytne miasto Inków, do którego 30 lat temu trafił Havilio. Podczas podróży poślubnej, wspólnie z małżonką, przemierzył boliwijskie Andy, wszystko w ramach modnych duchowych poszukiwań, charakterystycznych dla ery zmierzchającej kontrkultury lat 60. Z tamtej wyprawy pozostały setki zdjęć oraz mit, który jak się wydaje prześladował reżysera przez całe życie. Czasy się zmieniły, zamęt duchowy pozostał. Havilio postanowił więc zabrać rodzinę, kamerę i setki metrów taśmy filmowej, i wrócić w dawne miejsca, by odnaleźć... no właśnie, nie wiadomo co dokładnie. Czterogodzinny (!) dokument, będący rejestracją tej podróży, dowodzi niewątpliwie, że reżyser Miłoszowym tropem szuka formy "bardziej pojemnej", szkoda, że kojarzy mu się to z całkowitym brakiem jakiejkolwiek selekcji. Havilio wie wszystko, jego głos towarzyszy nam zza kadru przez prawie cały czas trwania projekcji. To on opowiada nam "prywatną historię" Boliwii, to on jest naszym przewodnikiem po meandrach lokalnej (czytaj: własnej) duchowości. Mimo pozorów antropologicznego reportażu jedynym bohaterem filmu jest sam Ron Havilio. Wszystko podporządkowane jest tu jego koncepcji odnalezienia "czasu utraconego", rekonstrukcji własnej wyidealizowanej przeszłości, firmowanej nieprzekonującym hasłem duchowych poszukiwań. Reżyser chciałby odegrać przed nami psychodramę, pokazać, że powrót do źródeł jest jednocześnie remedium na wszelkie bolączki niestabilnej współczesności. Niestety druga strona nie interesuje go wcale, a bez tego nie ma dramatu. Boliwia i jej mieszkańcy stanowią tylko ładną dekorację dla własnych sentymentalnych wycieczek. Setki zdjęć miejsc i twarzy sprzed 30 lat i smutna konstatacja, że "nie jest już tak samo". Mimo nieustającego komentarza (gdyby tak Havilio mógł na chwile przestać gadać), nie dowiadujemy się niczego, Potosi pozostaje po prostu kolejnym egzotycznym miejscem, gdzie można strzelić parę efektownych fotek. Reżyser jest klasycznym współczesnym turystą, świetnie opisanym w swoim czasie przez Deana MacCannella (w książce "Turysta: Nowa teoria klasy próżniaczej"), obsesyjnym kolekcjonerem wrażeń, które zamyka się potem w zgrabnych prostokątach albumów. Choć Havilio pozuje na "turystę ducha", zasada pozostaje niezmienna - liczy się, że to "ja byłem", a nie "gdzie byłem". Ten reżyserki egotyzm rzuca się cieniem na najciekawszą część filmu, czyli relacje rodzinne. Reżyser zakłada, że podróż będzie także próbą ożywienia małżeńsko-ojcowskiej rutyny. Niestety popełnia podobny błąd jak w przypadku mieszkańców Andów - racje drugiej strony pozostają niewyrażone. Havilio przyznaje, że po latach odnalazł intymną więź z żoną, jednak z jej strony nie widać podobnego przekonania. Córki buntują się przeciwko byciu jedynie obiektami duchowych poszukiwań taty i wprost przyznają, że wolałyby wygrzewać się na piaskach brazylijskich plaż. Ojciec jednak nie interesuje się nimi w ogóle, a rodzina stanowi zaledwie ładne decorum jego estetycznie wysmakowanego filmu. Jest w tym fałsz, który utrudnia identyfikację. "Potosi: Czas podróży", choć zawodzi jako artystyczna medytacja o czasie, pozostaje wciąż imponującą kaskadą obrazów, wobec których trudno przejść obojętnie. Gdyby tylko Havilio powściągnął na chwilę swój duchowy samozachwyt, powstałby film na miarę "Wielkiej Ciszy", a tak liczyć może tylko na zaprawioną w pretensjonalnych bojach festiwalową publiczność.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones