Recenzja filmu

Milcząca rewolucja (2018)
Lars Kraume
Leonard Scheicher
Tom Gramenz

Nasza klasa

Chęć przedstawienia pełnego przekroju społeczności doprowadziła Kraumego do sytuacji, w której ani jeden bohater nie został przyzwoicie sportretowany – mamy tu do czynienia raczej z pobieżnymi
Lars Kraume, któremu największy do tej pory rozgłos przyniósł doceniony przez publiczność festiwalu w Locarno "Fritz Bauer kontra państwo", ponownie rozlicza się z powojenną przeszłością Niemiec. Podobnie jak w historii prokuratora walczącego o karę dla unikającego sprawiedliwości zbrodniarza, i tym razem reżyser i scenarzysta odwołuje się do autentycznych wydarzeń, stawiając bohatera (a właściwie bohaterów) w opozycji do bezdusznego aparatu państwowego. O ile jednak wykształcenie i kompetencje Fritza Bauera pozwoliły mu wyjść z tego starcia obronną ręką, o tyle w "Milczącej rewolucji" protagoniści od samego początku skazani są na porażkę, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmą. Uczniowie klasy maturalnej, których świadomość społeczna dopiero się kształtuje, niewiele mogą bowiem zrobić, kiedy do ich szkoły wkraczają enerdowscy urzędnicy. Zdeterminowani, by raz na zawsze nauczyć potencjalnych wrogów ojczyzny obywatelskiej postawy, służbiści nie myślą o tym, że ich działania zaważą na losie młodych ludzi i ich rodzin. 


Zastanawiacie się, jakie wybryki skłoniły przedstawicieli komunistycznego reżimu do bliższego przyjrzenia się grupie nastolatków? W 1956 roku, tuż po wybuchu powstania na Węgrzech, wystarczył cień podejrzenia o sympatyzowanie z kontrrewolucjonistami. Symboliczne dwie minuty ciszy, którymi młodzież postanawia uczcić pamięć poległych, całkowicie wystarczą, aby dzieciaki ze Storkow (na potrzeby filmu zmienionego na miejscowość o znamiennej nazwie Stalinstadt) z dnia na dzień stały się wrogiem publicznym numer jeden. Jak na ironię, nie wydaje się, aby sami zainteresowani traktowali swój gest z powagą, na jaką w gruncie rzeczy zasługuje. To raczej podyktowany młodzieńczą beztroską kaprys, chęć zagrania na nosie nauczycielowi historii, dążenie do pokazania własnej niezależności. Kiedy więc sprawa niespodziewanie nabiera politycznego charakteru, a w szkole zjawiają się kolejno kurator i sam minister edukacji, entuzjazm bohaterów, napędzany podawanymi przez zachodnioberlińską rozgłośnię RIAS informacjami o wycofywaniu się wojsk ZSRR z Węgier, gaśnie. Niechętni, by przyjąć czekające ich konsekwencje, uczniowie bez większych wyrzutów sumienia postanawiają się wycofać ze swego manifestu. 

Zejście z raz obranej ścieżki okazuje się jednak trudniejsze, niż mogli przypuszczać. Wbrew temu, co wydaje się młodzieży, uparcie i jednomyślnie powtarzane kłamstwo nie tylko nie zniechęca urzędników do prowadzenia śledztwa, ale umożliwia im wniesienie dodatkowych oskarżeń. Kiedy władze zyskują pewność, że umysły młodych ludzi zostały zatrute przez kłamliwą propagandę zgniłego Zachodu, przykładne ukaranie prowodyra staje się dla nich punktem honoru. Dla bohaterów zaczyna się więc próba charakteru: albo wskażą pomysłodawcę akcji, albo wszyscy poniosą karę. Postawieni między młotem a kowadłem uczniowie muszą się skonfrontować nie tylko z własnymi przekonaniami, ale też z przeszłością ojców, która kładzie się cieniem na ich kartotece, a w kluczowym momencie zaważy na dokonanym przez nich wyborze. 


Największym problemem, z jakim boryka się "Milcząca rewolucja", jest brak jednego protagonisty. Chęć przedstawienia pełnego przekroju społeczności doprowadziła Larsa Kraumego do sytuacji, w której ani jeden bohater nie został przyzwoicie sportretowany – mamy tu do czynienia raczej z pobieżnymi szkicami niż z postaciami z krwi i kości. Historie rodzin Theo (Leonard Scheicher), Kurta (Tom Gramenz) i Erika (Jonas Dassler) zgrabnie się dopełniają, trudno jednak traktować je jako coś więcej niż pretekst do pokazania różnych postaw, jakie uciśnieni obywatele przyjmują w zetknięciu z reżimem. Reżyser nie wykorzystuje w pełni ich potencjału, pomijając niemal wszystkie okazje do pokazania ucisku, z jakim wiązało się życie w systemie komunistycznym. Tym samym nie sposób pozbyć się wrażenia, że Lars Kraume podchodzi do swojego scenariusza jak znudzony belfer, który po raz kolejny musi powtórzyć swoim podopiecznym nudną lekcję. Niestety, raczej nie zapisze się ona złotymi zgłoskami w historii kinematografii.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?