Tym, co w "Breslau" uwodzi najbardziej, już od pierwszych ujęć, jest jego warstwa formalna na czele z bezbłędnymi zdjęciami Pawła Flisa. Odmalowany Wrocław 1936 roku odurza klimatycznym retro
Platforma Disney+ swój pierwszy oryginalny polski serial reklamuje jako mariaż dramatu i kryminału. Rzeczywiście, to produkcja, której tkanka sięga się poza pierwszoplanowy wątek sensacyjny. Reżyser Leszek Dawid w misternej konstrukcji tła historycznego zasilanej nastrojami społecznymi przygląda się jednostkom tkwiącym w systemowej pajęczynie, lustrując kondycję człowieka samą w sobie, wykorzystując wigilię czasu dehumanizacji do szukania uniwersalnych prawd o naszych słabościach i odwadze.
Już pierwsza scena zwiastuje mroczny charakter narracji. Oto główny bohater Franz Podolsky (Tomasz Schuchardt), Brudny Harry z Breslau, nie zamierza pozwolić, aby pojmany przez niego oraz skazany na dożywocie pedofil i morderca zestarzał się spokojnie w "luksusowym" więzieniu w Szwajcarii. Policjant postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość, nie przypuszczając nawet że to, co stało się za zamkniętymi drzwiami więźniarki, wróci do niego za chwilę niczym bumerang.
Tymczasem w mieście zaczyna grasować seryjny zabójca, wycinający swoim ofiarom oczy i podrzucający naszemu komisarzowi liściki o czyszczeniu miasta – co aż za bardzo rymuje się z wszechobecną nazistowską polityką. Władzy, napędzającej propagandową tubę nieskazitelności III Rzeszy zależy oczywiście na jak najszybszym zamknięciu śledztwa, szczególnie w obliczu zbliżających się Igrzysk Olimpijskich i presji Führera dotyczącej pompowania pozytywnego wizerunku Niemiec w prasie zagranicznej. W powietrzu zaś unosi się coraz bardziej drażniąca nozdrza woń nienawiści do ludności żydowskiej. Pojawiają się pierwsze, jeszcze subtelne zwiastuny tego, co dopiero ma nadejść. Tymczasem śledztwo Podolsky’ego nie toczy się pożądanym trybem, nie tylko ze względu na spryt złoczyńcy.
Tym, co w "Breslau" uwodzi najbardziej, już od pierwszych ujęć, jest jego warstwa formalna na czele z bezbłędnymi zdjęciami Pawła Flisa. Odmalowany Wrocław 1936 roku odurza klimatycznym retro pięknem. Pion scenograficzny pod batutą Pawła Jarzębskiego, kostiumograficzny zarządzany przez Agatę Culak i charakteryzacyjny Moniki Jan-Łechtańskiej nie pozwalają oderwać oczu od ekranu. A i ucho ma się dobrze – to jedna z najlepiej udźwiękowionych polskich produkcji. Dzięki Monice Krzanowskiej i Maciejowi Pawłowskiemu oraz ich ekipie nie będziecie musieli włączać polskich napisów podczas seansu.
Uwagę trzymają także kreacje aktorskie, przede wszystkim te kobiece. Sandra Drzymalska w roli Leny, żony Podolsky’ego, znowu błyszczy najmocniej i kradnie show. Arogancka, zadziorna, pozbawiona hamulców, uderza najbardziej w obnażaniu swojej wrażliwości i bezbronności. Agata Kulesza nawet na trzecim planie tworzy kolejną w karierze bohaterkę niedająca o sobie zapomnieć – matkę nieporadną wobec choroby syna, żyjącą w nieustannym lęku, a jednocześnie gotową poświęcić dla ratowania dziecka wszystko, włącznie z reputacją misternie budowaną przez męża, wysokiego rangą oficera SS. Na kolejnych planach wypadają wyśmienicie również panowie. W pamięć zapada postać Andrew Foxa (Piotr Janusz), brytyjskiego dziennikarza, karierowicza i absztyfikanta, któremu również przyjdzie zmierzyć się z bezwzględnością aparatu władzy. Na kolejne ujęcia każe czekać także Adam Bobik, grający Erwina Benka, poczciwego asystenta Podolsky’ego. Obsadowych, nawet małych perełek, jest tutaj znacznie więcej, ale czy to wystarczy, żeby zaskarbić naszą sympatię?
"Breslau", mimo rozpieszczania widzów warstwą wizualną, cierpi na pewne problemy narracyjne. Pierwszym jest nadmiar wątków. Z jednej strony ich mnogość ma na celu – zgodnie z gatunkowym elementarzem – mylić tropy, z drugiej powoli rozprasza, szczególnie, że twórcy mocno skupiają się także na malowaniu tła politycznego i społecznego. Nie wiadomo zatem, czy serial ma być kryminałem trzymającym nas na krawędzi fotela, czy jednak dramatem diagnostycznym. Mógłby być oczywiście jednym i drugim. Taka hybrydowość, którą osobiście bardzo cenię, a którą moglibyśmy określić mianem elevated crime, tutaj jednak nie do końca działa. Być może to kwestia proporcji, nadmiaru wątków, a może metrażu. Gasi ona jednak moc samej zagadki kryminalnej, z każdym odcinkiem coraz bardziej pozbawiając ją napięcia i spychają na zbyt daleki plan.
Problemem jest także kliszowość. Złośliwi powiedzą, że wszystko już było, jednak sztuką jest posługiwać się cytatami w sposób świeży. Sama postać Franza Podolsky’ego tylko pozornie przypomina wspomnianego już bohatera granego przez Clinta Eastwooda. Mocne uderzenie z pierwszej sceny, zapowiadające jego niekonwencjonalne metody pracy, dość szybko rozpływa się w oparach alkoholu. Wątkami biograficznymi śledczemu zdecydowanie bliżej (wręcz niebezpiecznie blisko) do Eberharda Mocka, bohatera cyklu powieści kryminalnych Marka Krajewskiego (zresztą styczne z prozą polskiego pisarza znajdziemy także w innych miejscach opowieści). Podolsky’emu skonstruowanemu przez scenopisarski duet Magdaleny Żakowskiej i Bartosza Janiszewskiego brakuje jednak tożsamości. Wygląda jak bohater posklejany z różnych archetypów. Trawiony zarówno uzależnieniem, przemilczaną przeszłością wizyt w domach publicznych, jak i klasowymi kompleksami, w artykułowaniu swojej czystości moralnej jest barbarzyńsko prosty, impulsywny i pozbawiony instynktu samozachowawczego. Na tle bezwzględnych oficerów III Rzeszy, wykonujących egzekucje nawet nie z rozkazu, a dla rozładowania emocji, wygląda kuriozalnie, jakby wycięty z innej produkcji, pasujący co najwyżej na drugi plan. Nie jest to postać za którą chce się podążać, której chce się kibicować – co jest problematyczne, zważywszy, że gra tu pierwsze skrzypce. Serce detektywa to niemal zawsze samotny myśliwy, a jednak chciałoby się bohatera irytującego na poziomie nadkomisarza Carla Morcka z serialu "Dept. Q" Chandni Lakhani – pociągającego w swoim odklejeniu, a jednocześnie spójnego i samoświadomego.
"Breslau" oczywiście nie sposób odmówić rzemieślniczego kunsztu, manifestującego się przede wszystkim w oddaniu ducha czasu koronkową, precyzyjną pracą całego pionu technicznego. Na poziomie opowiadania historii jest tu jednak za dużo potencjału, a za mało jego przełożenia na narracyjny magnetyzm. To produkcja poprawna, ale zbyt zachowawcza, wygładzona, za mało charakterna i "brudna" psychologicznie, spełniająca bardziej kryteria produktu niż kina.