Recenzja filmu

Pan Long (2017)
SABU
Chen Chang
Shô Aoyagi

Tao killera

Kolejne style opowiadania rodzą się tu i umierają niczym w kole samsary. Najpierw gangsterskie porachunki z fruwającymi w powietrzu obciętymi palcami, potem ciepła komedyjka o lokalnej wspólnocie
Gotowanie i zabijanie, dwa filary japońskiej kultury. W "Mr. Longu" mafijny killer równie sprawnie szlachtuje kolejnych gangsterów, co kroi pora przed wrzuceniem go na patelnię. Mistrz noża pozostaje mistrzem noża, niezależnie od zastosowania –jedno gładko przechodzi tu w drugie. Jak w symbolu Yin i Yang, gdzie czerń i biel są niby oddzielone, a jednak w białym polu widnieje czarna kropeczka, a w czarnym polu – biała. Benjamin Hoff pisał kiedyś książki popularyzatorskie o Kubusiu Puchatku i Prosiaczku, którzy tłumaczyli zachodniemu odbiorcy meandry filozofii Wschodu. Film w reżyserii Sabu nie jest żadnym popwykładem z taoizmu, ale czyni podobny – z pozoru absurdalny – przeskok między dwoma porządkami. Spokojnie można by nadać mu nawiązujący do Hoffa zastępczy tytuł: było już "Tao Puchatka" pora na "Tao killera". 

Rzut oka na filmografię Sabu skłania do prostego wniosku: oto kolejny z japońskich "wariatów" w typie Siona Sono czy Takashiego Miikego (Sabu zresztą grał w jego "Ichim Zabójcy"). Mniejsza o niuanse różnic między poszczególnymi autorskimi stylami – trzech panów łączy podobny rodzaj twórczej dezynwoltury oraz podobna słabość do synkretyzmu, myślowego i stylistycznego. Oczywiście, obecność swobodnych przeskoków między powagą a żartem, między humorem a terrorem, to jedna z głównych cech różniących po prostu estetykę wschodnią od zachodniej. Miike, Sono i Sabu uczynili jednak z tego chwytu naczelną zasadę swoich prywatnych poetyk. Dlatego w filmach Sabu na fundamencie kina gangsterskiego zazwyczaj nadbudowywane są kolejne gatunkowe piętra. Podobnie tym razem.

"Mr. Long", gdyby nie specyficzne "wschodnie" spowolnienie narracyjne, w zasadzie przypominałby więc jakiegoś zachodniego "sensacyjniaka" klasy B. Scenariusz czerpie bowiem ze schematu tak wyświechtanego, że spokojnie można nazwać go archetypicznym: oto zły człowiek na ścieżce do odkupienia. Czy da się wypisać z krwawego biznesu? Czy da się wymazać – albo chociaż zapomnieć –grzechy przeszłości i osiąść gdzieś w spokoju, nie pragnąc więcej zła i czyniąc więcej dobra? Takie pytania – w ciut mniej wyrafinowanej formie – zadawało już wielu ekranowych twardzieli. Pierwszy delikwent, który akurat przychodzi mi na myśl, to Jean-Claude Van Damme w VHS-owej ramotce "Uciec, ale dokąd?". Zamieszkująca idylliczną prowincję samotna matka po przejściach i jej uroczy syn, którzy aż czekają, by zaprosić naszego umięśnionego grzesznika do stworzenia razem z nimi pięknej nuklearnej rodziny, to Van Damme'owski trop powtórzony w "Mr. Longu" niemal jeden do jednego. Tyle że z buddyjskim naddatkiem. Gdybym miał streścić film Sabu za pomocą metafilmowego bon motu, powiedziałbym, że to opowieść o Leonie Zawodowcu, który próbuje zostać Patersonem. Albo bardziej po japońsku: Kinji Fukasaku przechadzający się w butach Yasujiro Ozu.

Oto tajwański zabójca (Chen Chang) przyjeżdża do Tokio, zawala zlecenie i, ranny, musi salwować się ucieczką. Gdy dogorywa w jakimś pustostanie, gdzieś na japońskiej prowincji, znajduje go sympatyczny chłopczyk, który jak gdyby nigdy nic, przynosi mu lekarstwa i surowe warzywa. Pan Long bez słowa przyjmuje podarek, opatruje ranę i… zabiera się do gotowania. Jego milcząca postawa i kulinarny talent błyskawicznie zjednują mu sympatię lokalnej społeczności. Zanim Long zdąży powiedzieć "nie potrafię mówić po japońsku", pocieszni sąsiedzi już pomagają mu zorganizować mały biznes: Long z małym wózeczkiem ustawia się pod lokalną świątynią i zaczyna sprzedawać to, co upichcił. Inicjatywa – choć zaskakująca – jest mu na rękę. Zabójca stracił paszport i potrzebuje pieniędzy na podróż powrotną. Czemu więc nie miałby zarobić, przygotowując ramen? Wiesza na ścianie kalendarz, w którym zaznacza datę wyjazdu, a kolejne dni płyną mu spokojnie, jak u Ozu czy Jarmuscha. Poniedziałek, wtorek, środa, wstajątek, gotujątek, idę-spaciek.
 
Kolejne style opowiadania rodzą się tu i umierają niczym w kole samsary. Najpierw gangsterskie porachunki z fruwającymi w powietrzu obciętymi palcami, potem ciepła komedyjka o lokalnej wspólnocie gromadzącej się przy wspólnym stole, wreszcie melodramat, w którym poznajemy tragiczne losy matki zaprzyjaźnionego z Longiem chłopczyka. A kiedy wychodzi jeszcze na jaw, jakie karmiczne zbiegi okoliczności postawiły bohaterów na swojej drodze – intryga nabiera niemal metafizycznego rozmachu. Sabu jednak gładko przepływa między kolejnymi konwencjami, z równym zapałem sprzedaje nam głupawe gagi, co wciska łzawy kit. My tymczasem, nauczeni, że podobna żonglerka zazwyczaj przygotowuje pole dla ironicznego puszczenia oka, czekamy tylko, aż reżyser zamknie wszystko w gigantycznym cudzysłowie. Cudzysłów jednak nie nadchodzi. 

Ów brak ironicznego domknięcia nie powinien jednak dziwić. Wręcz przeciwnie – jest on warunkiem tego, by cała ryzykowna konstrukcja nie runęła sprowadzona do reżyserskiego wygłupu. Dziwić musi natomiast rażąca niekonsekwencja, z jaką Sabu ocenia odbiorcze kompetencje swoich widzów. Na to, by wprowadzić tonację gangsterskiej rąbanki albo ciepłej zen-komedii wystarczy mu mgnienie oka – bo wie, że zorientujemy się błyskawicznie, w co akurat gra. Czemu więc łzawo oczywista historia matki-narkomanki rozciągnięta jest tu do dobrych kilkunastu minut? Sabu niepotrzebnie celebruje całą mydlaną ikonografię: wzlot na skrzydłach prawdziwej miłości, upadek w dolinę dragów i prostytucji. Wystarczyłoby mu kilka zgrabnych skrótów narracyjnych. 

Możliwe, że twórca niechcący nastąpił tu na pewien widzowski odcisk, niezwykle czuły i kapryśny. To nie nowina, że najtrudniejsze do przełknięcia bywają dla nas właśnie ekranowe łzy. Z jedzeniem i przemocą nie ma już takiego problemu – zazwyczaj wchodzą, aż miło. Zrozumiałe więc, że Sabu potyka się właśnie tam, gdzie chce prowokować do sięgania po chusteczki. Kiedy pan Long gotuje albo zabija, wszystko przecież gra. A kiedy "zajadana" przez cały film negatywna energia kulminuje wreszcie w sekwencji epickiego starcia "sam przeciw wszystkim", robi się naprawdę blisko prawdziwych "ciar". Czy to źle, że w filmie o buddyjskim geście wycofania największe olśnienie przynosi i tak klasyczna jatka w zwolnionym tempie? Nie wiem. Jest w "Mr. Longu" pewna znamienna scena: pocieszni sąsiedzi tytułowego bohatera wystawiają na lokalnej scenie spektakl w stylu kabuki. Stateczne panie domu i ich fajtłapowaci mężowie prężą się w walecznych pozach z przedstawienia opowiadającego o jakichś samurajskich zabijakach. Okazuje się, że nawet bogu ducha winni normalsi fantazjują o machaniu mieczem i ćwiartowaniu przeciwników. Po występie oczywiście chętnie coś przekąszą. Zaiste, gotowanie i zabijanie.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones