Recenzja filmu

Bez przebaczenia (1992)
Clint Eastwood
Clint Eastwood
Gene Hackman

The End

Western przez ostatnie pół wieku sprawiał widzom i krytykom poważne kłopoty. Jedni widzieli w nim nieodmiennie "królewski gatunek", innym jawił się jako siedlisko złego smaku i kinowej sztampy.
Western przez ostatnie pół wieku sprawiał widzom i krytykom poważne kłopoty. Jedni widzieli w nim nieodmiennie "królewski gatunek", innym jawił się jako siedlisko złego smaku i kinowej sztampy. Jeszcze innych zafascynowały brutalne pastisze Sergia Leone i Sama Peckinpaha, ale o faktycznej klasyce spod znaku Johna Forda czy Howarda Hawksa nawet słyszeć nie chcieli. Sprawa została zamknięta w 1992 r. przez Clinta Eastwooda i jego "Bez przebaczenia", w którym odpowiedział na każdą z tych opcji i jak się wydaje definitywnie domknął historię gatunku. Powstałe później "westerny", takie jak "Truposz", "Szybcy i martwi" czy nasz "Summer Love", należy uznać za lepsze lub gorsze filmowe żarty, posługujące się wypracowanymi konwencjami. Niezależnie więc od oceny, warto bliżej zająć się ważnym filmem Eastwooda. Pierwsza rzecz, która w "Bez przebaczenia" uderza, to dojrzałość. Clint Eastwood - ostatni wielki aktor (a później reżyser) westernowy, pracujący w branży ponad 30 lat, musiał z pewnością długo wahać się nad akceptacją scenariusza. Ostatecznie zrealizował go z pełną świadomością i niemałą odwagą. Czymże innym jest "Bez przebaczenia", jak nie rozprawą z własnym mitem i brutalnym obnażeniem kinowego gatunku, jakim jest western? Podobnych filmów, wbrew pozorom, powstało niemało. Najbliższym wydaje mi się słynny "Pat Garrett i Billy Kid" Peckinpaha, gdzie autentyczną historię przedstawiono antyheroicznie, za to z całą malowniczą brutalnością. Peckinpah, demaskując zwyczajność i zarazem występność dwóch najsłynniejszych przyjaciół/wrogów Dzikiego Zachodu, jednocześnie w przewrotny, niepostrzeżenie poetycki sposób stawiał im nowy pomnik. U Eastwooda jest inaczej. Najpierw podkreśla on w niemal komiczny sposób zwyczajność i późny wiek swojego bohatera, potem pokazuje, jak w tym skończonym człowieku rodzi się tęsknota za szerokim oddechem dawnego życia, jak następnie czołga się nieporadnie przez pasmo niepowodzeń i jak wreszcie błyska chwilą dawnej sławy. Tylko że ów finałowy błysk jest czarny, ujawniający bezwzględność i podłość tego co było. Choć w jakimś sensie Bill Munny zaprowadza w tym świecie porządek i udowadnia sobie, że może jeszcze wpłynąć na rzeczywistość, to nawet w najmniejszym stopniu nie jest on "szlachetnym mścicielem". Nie jest jakimkolwiek wzorem ani materiałem na poetycką balladę. To po prostu stary, zniszczony człowiek, którego jedynym atutem pozostał cień brutalnego, męskiego indywidualizmu. Cień ten musi zrzednąć w naszej zwykłej, skrzeczącej rzeczywistości, dlatego z napisów końcowych dowiadujemy się, że Munny dożył swoich dni jako sprzedawca mebli, czy ktoś o podobnej, powszechnej profesji. Po takim rozwiązaniu western jako gatunek nie może nam już chyba nic więcej powiedzieć... W zaprezentowanej przez Eastwooda wizji Dzikiego Zachodu najbardziej podobało mi się trzeźwe spojrzenie na postacie. Zwykle bohaterowie westernu posługują się mową aż nazbyt literacką, bądź też zatwardziałym żargonem supersamców. Tymczasem w sposobie myślenia i mówienia Williama Munny'ego czuje się prostactwo, brak edukacji, połowę życia utopioną w alkoholu, a drugą połowę przepędzoną na absolutnym pustkowiu. Jednocześnie jest on posiadaczem jakiejś głęboko zakorzenionej, elementarnej mądrości... W zestawieniu z nim gorzej wypada moim zdaniem Little Bill Daggett (Gene Hackman). Jego oscarowej kreacji nie mam w zasadzie nic do zarzucenia, była ona jednak w znacznym stopniu konwencjonalna. Poznajemy go jako twardego, ale sprawiedliwego stróża prawa w rodzaju Johna Wayne'a. Potem okazuje się szeryfem-sadystą, jakich w filmach widywaliśmy na pęczki. W porównaniu z trudną kreacją Eastwooda to zbyt mało. Pozostałe aspekty filmu, jak muzyka czy zdjęcia, były dopracowane, może nie wybitne, lecz utrzymane na odpowiednim poziomie. Bardzo podobało mi się kilka jesiennych pejzaży, idealnie współgrających z pożegnalnym nastrojem filmu. Ogólnie więc muszę stwierdzić, że "Bez przebaczenia" to film niezwykłej wagi. Chyba najważniejsze osiągnięcie Eastwooda od czasu "Za garść dolarów" oraz jeden z najistotniejszych obrazów lat 90. Polecam więc bez wahania, a wszyscy miłośnicy westernu, którzy "Unforgiven" jeszcze nie widzieli, powinni tę zaległość jak najszybciej nadrobić.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Clinta Eastwooda znamy z wielu wcieleń i genialnych kreacji, ale świat podbił jako kowboj. To właśnie od... czytaj więcej
Na początku lat dziewięćdziesiątych, w okresie kiedy gatunek westernu miał lata swej świetności dawno za... czytaj więcej
Jak kończyć przygodę z westernem, to w iście mistrzowskim stylu. Z takiego założenia wyszedł Clint... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones