Recenzja filmu

Między morzem a oceanem (2018)
Isaki Lacuesta
Israel Gómez Romero
Francisco José Gómez Romero

W pół drogi

Nie sposób nie docenić reżyserskiej konsekwencji Lacuesty, jego cierpliwości, umiejętności zwykłego "bycia" z bohaterami. Imponuje też sposób, w jaki wykorzystuje on na nowo fragmenty swojego
"Między morzem a oceanem", głosi tytuł, ale film Isakiego Lacuesty rozpięty jest raczej między faktem a fikcją. Po 13 latach reżyser wraca do bohaterów swojej "Legendy o czasie" i ponownie zaciera granicę między dokumentem a fabułą. To takie kino, w którym aktorzy grają przybliżoną wersję siebie, kamerzysta dąży do realistycznego ideału i komponuje możliwie nieatrakcyjne kadry, a scena porodu nakręcona jest bez znieczulenia, w werystycznym full frontal. Lacuesta to zatem behawiorysta, ale czuły: choć pokazuje, "jak jest", to jego beznamiętne obcowanie z postaciami prowokuje raczej widzowską empatię niż dystans. A pod całą ową realizatorską surowizną buzuje tyleż przyziemna socjologiczna troska, co dość górnolotna symbolika. Ot, w pół drogi między dobrym festiwalowym hitem a klasyczną arthouse’ową przeciętnością.  

 
Owi bohaterowie to dwaj bracia: Isra (Israel Gómez Romero) i Cheíto (Francisco José Gómez Romero). Obaj przeglądają się w sobie jak w lustrze: każdy wraca właśnie na łono rodziny po długiej rozłące, każdy ma trójkę dzieci, każdy żyje w cieniu traumy, jaką była przed laty brutalna śmierć ich ojca. Isra został zwolniony z więzienia i próbuje na powrót odnaleźć miejsce w świecie, który go nie chce: dwie z trzech córek nawet go nie rozpoznają, żona wyrzuca go z domu, a o pracę trudno. Cheíto wiedzie się nieco lepiej: służy w marynarce, ma kochającą rodzinę. Rozważa jednak wyjazd na kolejną niebezpieczną misję, bo wciąż trudno mu wiązać koniec z końcem. 

Lacuesta obserwuje to wszystko z uwagą i spokojem, jakby mimochodem spiętrzając kolejne warstwy spostrzeżeń, mikroobserwacji. Mamy tu portret południa Hiszpanii z atmosferą leniwej beznadziei i braku perspektyw, z ludźmi zepchniętymi na margines, uwięzionymi w spirali biedy i kryminału. Mamy też opowieść o stereotypie męskości: bracia wciąż wracają do tematu ojca, dyskutują, czy nie powinni aby krwawo pomścić jego śmierci. Pod pozami twardzieli, pod dobrymi minami robionymi do złej gry, skrywają jednak wrażliwe wnętrza ludzi, którzy desperacko usiłują utrzymać głowy nad powierzchnią wody. Isra chwyta się dorywczych zajęć, próbuje godziwie zarobić, wejść w tryby społeczeństwa, ale jedyne, co umie, to dilerka. Cheíto ma wsparcie żony i uczciwą pracę, finansowa rzeczywistość jednak wciąż go przytłacza. Co znamienne, Isra długo nie chce się przyznać, że próbował popełnić samobójstwo: wypiera się czegoś, w czym widzi oznakę słabości. Ale w końcu i on, i jego brat rozpłaczą się przed kamerą w chwilach emocjonalnej szczerości.

   

To jednak rzadkie, długo wyczekiwane przez reżysera momenty. Przez większość czasu jedynym dostępnym oku kamery śladem braterskich rozterek są ich tatuaże. Na ciałach bohaterów toczy się jakby równoległa historia. Niemal każda postać w kadrze jest tu wydziarana i to nie tyle wyraz mody, co po prostu lokalny zwyczaj: sposób na przejęcie kontroli nad własnym życiem, na ujęcie go w symboliczne ramy tuszowych czaszek, łezek czy pistoletów. Nic dziwnego, że Lacuesta wydobywa ten szczegół świata przedstawionego – sam przecież pracuje podobnie. Jego rzeczowa, obiektywna narracja podszyta jest dyskretnie metaforyczną, uduchowioną warstwą. Już sam motyw dwóch braci, jednego "złego", drugiego "dobrego", ma cokolwiek biblijny wydźwięk. Do tego dochodzi jeszcze powracająca wodna symbolika: Isra odmawia udziału w uroczystym chrzcie, ale chwilę potem jego dom zostaje podmyty przez wodę. W jednej ze scen pojawia się nawet drabina sfilmowana – znacząco – na tle nieba. Zupełnie jakby miała symbolizować nadzieję na odwrócenie losu, na zbawienie. 

Nie sposób nie docenić reżyserskiej konsekwencji Lacuesty, jego cierpliwości, umiejętności zwykłego "bycia" z bohaterami. Imponuje też sposób, w jaki wykorzystuje on na nowo fragmenty swojego dawnego filmu. Sceny z "Legendy o czasie" funkcjonują tu niczym retrospekcje: podkreślają, ile czasu upłynęło i jak zmienili się przez 13 lat bohaterowie. Ale też przypominają, że przeszłość wciąż z nimi jest, niczym fatum, klątwa. Paradoks "Między morzem a oceanem" polega jednak na tym, że bogactwo opowiadanej przez Lacuestę historii nie znajduje przekonującego ekranowego wyrazu. 


Surowa forma nie wydobywa z dnia powszedniego ani poezji, ani pazura, jest po prostu – cóż – powszednia, mdła. Sumuje się jedynie w szereg nieciekawie skomponowanych kadrów. Reżyser nie potrafi też wyważyć proporcji między tym, co w jego filmie niewypowiedziane a dopowiedziane. W rezultacie zrozumienie relacji między niektórymi postaciami wymaga rzetelnego widzowskiego śledztwa, tymczasem dialogowe wyznania braci bywają zbyt ewidentnie napisane, odegrane. I choć film faktycznie ciekawie lawiruje między prawdą a fikcją, choć tytuł sugeruje stan jakiegoś zawieszenia, to koniec końców dominuje tu zupełnie inne "pomiędzy": sam środek skali ocen. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones