Recenzja filmu

Dama z Szanghaju (1947)
Orson Welles
Rita Hayworth
Orson Welles

Obalony mit Hayworth

"Twórca Obywatela Kane'a"... Ile powstało w historii filmów, które można by wykorzystać w podobnej rekomendacji i uzyskać takie wrażenie? A ile jest osób, które mówiąc, że są twórcami jakiegoś
"Twórca Obywatela Kane'a"... Ile powstało w historii filmów, które można by wykorzystać w podobnej rekomendacji i uzyskać takie wrażenie? A ile jest osób, które mówiąc, że są twórcami jakiegoś filmu, zyskują sobie oklaski i uśmiechy absolutnie wszystkich zgromadzonych? Niewiele. Kino zarejestrowało w przeciągu przeszło wieku swojego istnienia produkcje, obok których nie można przejść obojętnie, a ludzie, którzy je stworzyli, na zawsze zapisali się w kanonie kinematografii. Do takich osób zaliczał się bez wątpienia Orson Welles, którego można scharakteryzować właśnie otwierającym recenzję epitetem. Scenarzysta, montażysta, kostiumograf, operator, producent, ale przede wszystkim aktor i reżyser. Chociaż stworzył jedno z najwybitniejszych dzieł w historii, łatwo popadał w konflikty z producentami, co zaowocowało trudnościami w zdobyciu pieniędzy na ambitniejsze projekty. Pewnego dnia zadzwonił do szefa wytwórni Columbia i przedstawił mu propozycję, że jeśli otrzyma szybką pożyczkę, to zrealizuje dla niego ekranizację książki, którą właśnie dostrzegł na półce. Co ciekawe, nigdy jej nie czytał. Okazało się, że jest to kiepska powieść Sherwooda Kinga – "Dama z Szanghaju". Robotę Wellesowi utrudnił jeszcze fakt, że Columbia do jednej z głównych ról zatrudniła jego żonę, Ritę Hayworth, z którą właśnie był w trakcie rozwodu.

Scenariusz powstał nad wyraz szybko – i nie miał zbyt wiele wspólnego z literackim oryginałem. "Dama z Szanghaju" opowiada historię marynarza, Michaela O'Hary (Orson Welles), który pewnej nocy w Central Parku ratuje z rąk bandytów piękną Elsę Bannister (Rita Hayworth). Kobieta okazuje się żoną kalekiego adwokata, Arthura Bannistera (fenomenalny Everett Sloane), który słynie z tego, że nigdy nie przegrał żadnej sprawy. W ramach podziękowań Elsa proponuje mu pracę na jachcie, którym wypływają niedługo w rejs do Acapulco. Jak się później okaże, jest to początek intryg, gróźb, morderczych planów i manipulacji, z którymi będzie musiał się zmierzyć Michael. I tu od razu rzuca się w oczy niezwykła zawiłość historii i jej małe prawdopodobieństwo. Doprawdy, trudno uwierzyć w to, co dzieje się na ekranie. Dopiero koniec niejako wyjaśnia, kto, kogo i dlaczego. A zatem typowy czarny kryminał. Choć niekoniecznie. Naturalnie, film Wellesa spełnia wszystkie normy kina noir, ale oprócz tego trudno uciec przed myślą, że reżyser momentami się gubi. Tak jakby chwilami filmowi brakowało stabilnego punktu ciężkości – jakby nie wiedział, co, a przede wszystkim jak chce powiedzieć, jaką formę zastosować. Nie mogąc się zdecydować na jednolitą konwencję, do końca nie wiadomo, czy to melodramat, kryminał, czy nawet czarna komedia (scena przesłuchania w sądzie). Ma to oczywiście znaczący wpływ na odbiór filmu.

Na początku wiemy tyle co główny bohater – czyli nic. Nawiązuje się więź pomiędzy nim, a panią Bannister: znaczące spojrzenia, pocałunek w akwarium, słowem, to co w latach 40. było w kinie szczytem erotyzmu – motyw jawnej zdrady. Dalsza część filmu ma miejsce na łodzi, którą płyną O'Hara, państwo Bannister, wspólnik w interesach Arthura, George Grisby (Glenn Anders) i pozostała załoga. To są bodaj najlepsze sceny "Damy z Szanghaju", w której widz jest świadkiem gry psychologicznej pomiędzy całą czwórką. Napięcie wynika z próby ich sił, zarówno słów, jak i wzajemnej manipulacji. Chwilami można nawet odnieść wrażenie, że to, co się dzieje na ekranie, nie jest do końca... normalne, ani prawdziwe – jak chociażby dialog Grisby'ego i Michaela. George zachowuje się przedziwnie, jego pytania są podszyte aluzjami, a ponieważ dotyczą przeszłości marynarza, której nie znamy, odpowiedzi na nie zdają się być bardziej intrygujące niż prawdziwe intencje Elsy. To jednak tylko pozory, bo to właśnie cel, w jakim Michael znalazł się na pokładzie tego jachtu jest najważniejszy.

Welles pomimo braku tego zdecydowania ponownie pokazał, że reżyseria to rzemiosło, które opanował niemal do perfekcji. Ujawnia to jednak tylko szczegółami. Imponuje konstrukcją scen – zdjęcia na jachcie czy pamiętna sekwencja w gabinecie luster. Zresztą cały wątek w lunaparku bardzo przypomina geniusz, jaki zaprezentował w "Obywatelu Kanie". Rewolucyjna na tamte lata gra świateł, montaż i oczywiście ujęcia kamery to znaki rozpoznawcze reżysera. Zbudował dzięki nim bardzo mroczną atmosferę tajemnicy, opierając się na formie przypominającej estetykę baroku, a wszystko przyprawił typową dla siebie ironią i cynicznym poczuciem humoru. Świetnie poprowadził i dobrał aktorów – jak to bywa w Hollywood, pomogła mu wytwórnia, ale zręczne prowadzenie obsady to całkowicie jego zasługa.

Na potrzeby scenariusza Rita Hayworth została zmuszona do ścięcia włosów i przefarbowania ich z rudego na blond. Aktorka była wtedy u szczytu sławy, miała ogromną liczbę fanów i opinię femme fatale, która mimo wszystko wzbudzała sympatię. Rola Elsy wzbudziła oburzenie i kontrowersje. Zimna, nie cofająca się przed niczym – nawet zbrodnią – w dążeniu do swojego celu, przebiegła i diaboliczna bohaterka drastycznie odbiegała od jej wizerunku. Spowodowało to spadek jej popularności. Mówiono nawet, że było to umyślne działanie męża w celu zniszczenia jej mitu... Jakichkolwiek jednak potknięć czy późniejszych konsekwencji nie należy się dopatrywać, "Dama z Szanghaju" to kolejny film Wellesa, którego nie można nie obejrzeć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Orson Welles to, obok Ericha von Stroheima, bodajże najbardziej pechowy spośród geniuszy kina. Znacząca... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones