Lata 50. i 60. XX wieku to okres rozkwitu kina science-fiction. Efektem boomu, który nie miał później powtórki w przyszłości, jest kilkanaście filmów zasługujących na duże uznanie, ale także masa
Lata 50. i 60. XX wieku to okres rozkwitu kina science-fiction. Efektem boomu, który nie miał później powtórki w przyszłości, jest kilkanaście filmów zasługujących na duże uznanie, ale także masa gniotów. Kręciło się bowiem wszystko, co tylko tacy autorzy jak np. John Wyndham napisali. Filmy te w większości rażą obecnie brakiem realizmu, sztucznością dekoracji i efektów specjalnych, ale - jak się okazuje - kino SF poszło teraz w dokładnie odwrotną stronę. Są więc efekty, niektóre powalające, inne trochę mniej, treści zaś nie ma żadnej. Nie ma już - tak jak kiedyś - powiastki filozoficznej umieszczonej w metaforycznym świecie przyszłości. Jest technika, komputery i zero emocji. Remake "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" jest bowiem gniotem i to tak strasznym, że aż wciskającym w fotel. Niezrozumiała jest w ogóle fabuła, przynajmniej dla kogoś, kto nie widział oryginału. Taki widz może jeszcze przypuszczać, co reżyser miał na myśli, jednak widz "nieświadomy" wychodzi z kina z poczuciem obejrzenia jakiejś pseudoekologicznej farsy. O niektórych filmach mówi się "no słabe, trochę miałkie, ale sprawnie zrealizowane". W przypadku "Dnia..." nie można powiedzieć nawet tego. Spiritus movens filmu jest (lub raczej miała być) przemiana głównego bohatera, kosmity Klaatu, który ma (w skrócie) za zadanie zniszczyć Ziemię, jednak dochodzi do wniosku, że ludzkość nawet jeśli zmierza ku samozagładzie, to sama może się zmienić i warto dać jej szansę. I już zaczynają się schody. Trudno było chyba jednak znaleźć aktora, który gorzej nadawał się do tej roli niż Keanu Reeves. Ten aktor w ogóle nie gra - on po prostu w filmie jest. Spotyka się z innymi bohaterami, coś tam powie, jednocześnie nie zdradzając żadnych emocji. Wewnętrzna przemiana podejścia do ludzi w wykonaniu Reevesa jest tak nieprzekonująca, że aż wywołuje w widzu chęć krzyknięcia do aktora "uśmiechnij się!", "skrzyw się!" lub czegokolwiek innego. W "Dniu..." więcej emocji okazuje już chyba nawet robot Gort. On przynajmniej kręci swoim czerwonym "okiem". Jednak jeszcze bardziej irytującą postacią jest Jacob Benson, grany przez słabego jak lurowaty barszczyk Jadena Smitha. Postać ta w scenariuszu jest tak chwiejna i nielogiczna, że przestaje się zwracać uwagę na typowe filmowe wpadki (jak apokalipsa metalowej szarańczy, zjadająca ciężarówkę do podstaw wraz z kierowcą, ale omijającą samego Klatuu, Helen Benson czy też Jacoba. Nawet marynarka Reevesa nie daje się chmurze czarnego pyłu). Oryginał jest więc dla reżysera Scotta Derricksona czymś kompletnie nieosiągalnym. Widz ani nie boi się katastrofy (jak w sztampowym "Pojutrze"), ani nie powala go ta wizja (jak w "Straży dziennej"), ani nawet nie może wczuć się w jedną z postaci (co jest bardziej możliwe nawet w słabym "Zdarzeniu"). Ten film nie powinien w ogóle wejść do kin, powinni go sprzedawać tylko na DVD, jak podobne gnioty w rodzaju "20 Years After" czy "2012: Koniec świata"). A Keanu Reeves powinien brać lekcje aktorstwa u Katarzyny Cichopek.