Recenzja filmu

Funny Games U.S. (2007)
Michael Haneke
Naomi Watts
Tim Roth

Doesn’t make you happy?

"Funny Games" to film zrobiony nie dla, ale przeciw odbiorcom, przeciw bezrefleksyjnej kontemplacji ociekających krwią obrazów, wyrugowanej z najmniejszych nawet oporów moralnych. Nie bez
UWAGA!
RECENZJA ZAWIERA SPOJLERY!


A może by nakręcić jeszcze raz ten sam film? Według tego samego scenariusza, w identycznych ujęciach, ale z inną ekipą i poza granicami własnego kraju? Pomysł z pozoru zwariowany, ale nieobcy przecież współczesnej kinematografii. Wystarczy przyjrzeć się recyklingowi azjatyckich horrorów w przetwórni zwanej Hollywood, by przekonać się, iż podobnych praktyk quasi-twórczych obecnie nie brakuje. Ale żeby Michael Haneke? Ten artystowski krzewiciel moralnego niepokoju? Wstyd. Oburzonych uspokajam. Heneke robi to trochę inaczej, jak przystało na wywrotowca w białych rękawiczkach prowokacji.

W stosunku do pierwowzoru fabuła "Funny Games U.S." (bo o tym filmie mowa) nie ulega żadnym zmianom. Mamy mieszczańską rodzinę (model 2+1+pies), mamy letniskowy domek i zapowiedź idyllicznego wypoczynku na łonie natury. Mamy też nieoczekiwaną wizytę dwóch blond młodzieńców, którzy z zimną krwią i wbrew obiekcjom głównych bohaterów urządzają na naszych oczach całonocną zabawę w tortury i metodyczne zabijanie. To już było – powiedzą malkontenci. Więc po co to wszystko?

Odpowiedź jest prosta: dzięki powyższemu zabiegowi obraz Michaela Haneke umieszczony zostaje we właściwym kontekście. Austriacki pierwowzór dotyczy wszakże ikonografii przemocy, wypracowanej w hollywoodzkim kinie gatunków. Zamiast prostej historii o psychopatach, otrzymujemy zatem metafilmową refleksję nad estetyką, typową dla krwawych produkcji zza oceanu.

Współczesne amerykańskie kino przyzwyczaiło przecież widza do efektownie zainscenizowanych mordów, czyniąc z bardziej lub mniej zawinionej śmierci znaczący element filmowego widowiska. Przemoc, opakowana w repertuar określonych konwencji, przestała budzić sprzeciw. Wręcz przeciwnie, zaczęła fascynować i przyciągać widza wymyślną choreografią agresji. W efekcie seryjni mordercy ze zwyrodniałych potworów przeobrazili się w filmach w otaczane kultem ikony popkultury, a więc w bohaterów, których okrutne zbrodnie nikogo nie gorszą, bo identyfikacja publiczności z ofiarą jest w kinie akcji celowo zburzona. Ofiar przecież najczęściej nie znamy lub ich nie lubimy, jak więc możemy im współczuć? A w ostatecznym rozrachunku i tak przeżyją ci, którzy zgodnie z oczekiwaniami widza mają przeżyć: albo rozgrzeszony określonymi przesłankami morderca (patrz: motyw zemsty) albo postacie tak niewinne, że nawet z potyczki ze zwyrodniałym psychopatą muszą wyjść zwycięsko. Zbanalizowana zbrodnia w otoczeniu filmowego sztafażu – oto niezawodny przepis na wysoką frekwencję w kinach.
           
Haneke, z zacięciem europejskiego intelektualisty, z owych konwencji świadomie się wyłamuje, wygrywa utarte schematy, ale tylko po to, by poddać widza dwugodzinnej torturze niespełnionych oczekiwań. "Funny Games" to bowiem film zrobiony nie dla, ale przeciw odbiorcom, przeciw bezrefleksyjnej kontemplacji ociekających krwią obrazów, wyrugowanej z najmniejszych nawet oporów moralnych. Nie bez przyczyny przestępcy, niby osobliwi mistrzowie ceremonii, zwracają się bezpośrednio do widzów w duchu iście brechtowskiej deziluzji. "Dobrze się bawicie?"– pytają. "Jesteście usatysfakcjonowani?". Bo przecież wszystko w dziele austriackiego reżysera dokonuje się wyłącznie z myślą o odbiorcy i dlatego właśnie wbrew jego filmowym przyzwyczajeniom.

Nic nie odbywa się tu więc tak jak w klasycznym kinie gatunków powinno. Mordercy nie są odrażającymi szaleńcami, to przystojni młodzieńcy o nieskazitelnym obliczu cherubinów. Nie kierują nimi żadne konkretne motywy i żadna trauma z przeszłości nie może ich usprawiedliwiać. Haneke brutalnie obśmiewa praktykowany przez twórców zwyczaj motywowania zbrodni bohaterów nieszczęśliwym dzieciństwem lub ich kiepską sytuacją ekonomiczną. "Mój ojciec mnie katował", "potrzebuję pieniędzy na narkotyki" – słyszeliśmy to już milion razy. I słyszymy raz jeszcze, ale dla odmiany w ramach sadystycznego żartu pt. "Do wyboru, do koloru" – przyczynę niech widzowie wybiorą sobie sami, przecież i tak żadna z nich nie jest prawdziwa.
 
Nie dziwi więc, że sprawdzone motywy i schematy w "Funny Games" nie znajdują tradycyjnego zastosowania. Schowany na łajbie nóż okaże się zatem bezużyteczny. Strzelba nie wystrzeli, wbrew zaleceniom Czechowa, w ostatnim akcie. Ucieczka pozostawionej na chwilę samopas ofiary nie doczeka się pomyślnego finału. Na dodatek nie przeżyje nawet dziecko, bo nikt z kręgu ofiar nie doświadczy cudownego ocalenia. Co więcej, ofiar na pewno przybędzie, ale zabawy z kolejną rodziną już nie uraczymy – film kończy się jej oczywistą zapowiedzią. Bo w "Funny Games" triumf ofiary nad katem funkcjonuje wyłącznie w sferze pobożnych życzeń i jako taki zostaje przez reżysera bezpowrotnie cofnięty na taśmie filmowej za pomocą telewizyjnego pilota.   

Nawet proces identyfikacji widza z bohaterami zostaje tutaj skutecznie zablokowany. Tom i Jerry tudzież Bevis i Butthead, jak nazywają siebie mordercy, to nie przebojowi idole nastolatek w stylu Bonnie i Clayde’a, ale wyrachowani i odarci z ludzkich odruchów socjopaci. Maltretowanej rodzinie także trudno współczuć, bo jej członkowie bardziej niż współczucie wywołują u odbiorców irytację – swoją bierną postawą i totalną bezsilnością wobec wszystkich aktów agresji. To skądinąd znamienne, że ojciec, symbol męskiej siły i stereotypowy strażnik rodzinnego bezpieczeństwa, zostaje potraktowany kijem golfowym już na samym początku, a później rozczula się nad sobą, zamiast stanąć w obronie żony i poniewieranego dziecka. Dodatkowo rozlew krwi dokona się tu wyłącznie w sferze audialnej, poza przestrzenią kadru, a katusze serwowane Annie i Georgowi okażą się na tyle nieestetyczne, że w ich oglądaniu mało kto znajdzie autentyczną przyjemność.

Niemal pół wieku temu pewien krytyk filmowy nazwał Luisa Buñuela najokrutniejszym reżyserem świata. Dzisiaj o powyższe miano bez większych zastrzeżeń mógłby się ubiegać Michael Haneke. W przypadku "Funny Games U.S." mamy bowiem do czynienia z filmem wybitnie okrutnym, ale nie ze względu na to, co pokazuje, tylko ze względu na sposób, w jaki traktuje widza. Bo "Funny Games" drażni, depcze nasze poczucie bezpieczeństwa, irytuje i oskarża. Ekran zostaje wszakże zbryzgany krwią na nasze życzenie. W efekcie otrzymujemy jednak widzowsko odmienne od wszystkiego, do czego zdążyliśmy do tej pory przywyknąć. Jak mówią Amerykanie: beware what you wish for. 
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nieprawdopodobne, że Michael Haneke zepsuł dodatkowymi wtrąceniami tak świetny materiał na wstrząsający... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones