Recenzja filmu

Głosy 2 (2007)
Patrick Lussier
Katee Sackhoff

Jeśli uratowałeś, zabijesz, jeśli obejrzysz, zgłupiejesz

"Głosy" z pewnością można uznać za jedno z największych zaskoczeń roku 2005. Niskobudżetowy horror, z dawno niewidzianym na dużym ekranie Michaelem Keatonem, kosztował zaledwie 10 milionów, a
"Głosy" z pewnością można uznać za jedno z największych zaskoczeń roku 2005. Niskobudżetowy horror, z dawno niewidzianym na dużym ekranie Michaelem Keatonem, kosztował zaledwie 10 milionów, a zarobił ponad pięć razy tyle. Nawet chyba najbardziej liberalni i otwarci na przeróżne możliwości analitycy nie dawali temu filmowi najmniejszych szans na większy sukces. Stało się jednak inaczej. I choć samemu filmowi daleko było do doskonałości, nieraz raził licznymi nieprawdopodobieństwami i niedorzecznościami, potrafił ująć intrygującym tematem o życiu po śmierci, a film stanowił ciekawy przykład kina stricte rozrywkowego. Wobec takiego sukcesu nie można było przejść obojętnie, i tak oto w niedługim czasie pojawia się kontynuacja tego przeboju. Ci co narzekali na poziom pierwszego filmu (mając w wielu aspektach rację) najprawdopodobniej nie przypuszczali, że może być jeszcze gorzej. Chyba specjalnie dla nich właśnie przygotowano kontynuację... Abe Dale (Nathan Fillion) wiedzie szczęśliwe życia u boku swej żony i syna. Jednak jego uporządkowane życie przerywa tragedia - podczas pobytu w restauracji szaleniec wyjmuje pistolet i zabija rodzinę Abe'a. Dręczony wyrzutami sumienia i zdruzgotany po stracie najbliższych mu osób mężczyzna postanawia odebrać sobie życie. Przewieziony na intensywną terapię zostaje jednak uratowany ze stanu śmierci klinicznej. Po powrocie do świata żywych zachodzi jednak w nim dziwna zmiana - widzi zbliżającą się śmierć przypadkowo spotykanych ludzi. Wkrótce przekona się, że będzie miało to tragiczne w skutkach konsekwencje... Zanim przejdę do szkalowania tego filmu watro zobaczyć, kto jest odpowiedzialny za powstanie tego koszmarka. Reżyser Patrick Lussier znany jest jako przyjaciel i montażysta filmów Wesa Cravena - to właśnie on postulował, by w roku 2000 Patrick wyreżyserował zupełnie nieudany film "Dracula 2000", po którego obejrzeniu hrabia z Transylwanii z pewnością przewrócił się w swej trumnie. Później reżyser poszedł za ciosem i serwował swym znudzonym widzom kolejne części tej niezamierzonej parodii, aż został reżyserem drugiej części "Głosów". Niestety po raz kolejny nie wywiązał się dobrze ze swego zadania. Reżyseria jest bardzo przeciętna, by nie rzec słaba i przyznam się szczerze, że wypada, o dziwo, gorzej niż we wcześniej wspomnianych przeze mnie filmach. Zamiast uczyć się na błędach i szkolić swój warsztat Lussier robi krok do tyłu. Przejdźmy jednak do początku, czyli do tego, co jest zalążkiem całej historii. Nasz główny bohater, po tym jak postanowił skończyć ze sobą, zażył dziesiątki pigułek (ciekawe co na to Goździkowa), w skutek czego ląduje na intensywnej terapii. Jego oznaki życia zanikają, a on sam w stanie śmierci klinicznej, jasnym tunelem leci do swej ukochanej rodziny. I już w tym momencie widać jeden wielki koszmar tego filmu. Nachalność efektów specjalnych przyprawia wręcz o ból głowy - Abe leci sobie ze sporą prędkością przez jasny tunel, wszystko błyska, strzela i w ogóle ma się wrażenie, że mamy do czynienia z pokazem sylwestrowych fajerwerków. Sceny przejścia na drugi świat wyprane są całkowicie z magii, z tej zagadkowej otoczki końca życia. Zamiast jakieś spokojnej podróży, łagodnego unoszenia się w powietrzu przypomina to jazdę na kolejce w wesołym miasteczku. Całość tej wizji wydaje się jakąś marna kopią tunelu z "Przerażaczy" Jacksona, tudzież wyglądu Xibalby ze "Źródła" Aronofsky'ego. Jestem pewien, że tą chwilową wędrówkę na drugi świat można było przedstawić znacznie lepiej, rezygnując z jej krzykliwego charakteru. Nie udało się, choć z drugiej strony, co w tym filmie w ogóle się udało? Lecimy więc dalej - bohater wychodzi ze szpitala jak gdyby nigdy nic, już na drugi dzień. Nikt nie zastanawia się nawet, czy po pierwszej próbie samobójczej bohater nie spróbuje kolejnej. Lekarze robią swoje i następnie dają mu wolną rękę na dalsze działania. Zaiste głupie, ale to zaledwie pierwszy szczebel drabiny głupoty. Tak przy okazji, Nathan Fillion z pewnością nie jest aktorem pokroju Keatona, lecz i tak staje się chyba najmocniejszą stroną filmu. Widać, że robi co może i całkiem nieźle kreuje swoją postać. Nie jest to wybitna kreacja, ale co najważniejsze jego występ nie gryzie w oczy, co w przypadku filmu o podobnym poziomie wydaje się sporym osiągnięciem. Niestety szkoda mi zwyczajnie tego aktora, gdyż musi brnąć przez mielizny scenariusza, który jeży włos na głowie nawet najbardziej odpornego na brednie kinomana. Scenarzysta sam chyba nie wie, o czym w filmie opowiedzieć. Co prawda echa pierwszej części pobrzmiewają w tym filmie (znikąd daje się odczuć także pewne nawiązania do "Kryjówki diabła" Bretta Leonarda), lecz tylko na jego początku, później film zmierza w zupełnie ślepy zaułek, przekształcając się w niestrawną papkę, pełną bzdur i idiotyzmów. Jest jeszcze słynne zdanie - "Jeżeli uratowałeś musisz zabić". Zawsze wiedziałem, że nadmiar prochów szkodzi, ale scenarzysta Matt Venne (bez żadnego scenariuszowego dorobku) musiał ich chyba zażyć więcej niż Tony Montana w "Człowieku z blizną" i to za jednym zamachem, by wymyślić równie kretyński i piorunujący swym idiotyzmem tekst. Wychodzi na to, że bycie altruistą zwyczajnie się nie opłaca, bo i tak po uratowaniu, będzie trzeba kogoś rozwalić. Brakuje tylko, by w filmie bohater nie wziął do ręki kalendarza i zaczął zakreślać: poniedziałek - ratujemy, wtorek - zabijamy, środa - ratujemy, itd. Nie wiem jakim cudem może zrodzić się w głowie równie niedorzeczny pomysł. Nawet kino służące zwyczajnej rozrywce powinno zawierać w sobie pewny sens i kapkę logiki. Bohater niestety nie może być herosem, mimo iż uratował ludzi i po chwilowym odpoczynku, i nacieszeniu się sławą musi ich "zaciukać". Po prostu piękne w całej swej wielkiej bezmyślności. Teraz już wiem, dlaczego z telewizji zniknął program "Zwyczajni - niezwyczajni". Tych wszystkich, co najpierw ratowali, pokazywali pewnie później w programie Fajbusiewicza... Oczywiście widać tutaj echa starych wierzeń i zasad o równowadze życia w świecie. Ktoś musi umierać, by ktoś musiał się rodzić. Ktoś musi umrzeć, by czyjeś życie mogło dalej istnieć. Może pewne ofiary są konieczne wobec pewnego planu, pewnego nierozerwalnego ciągu, na którym opiera się cały wszechświat? Może śmierć nieprzypadkowo pociąga za sznurki, a ingerencja w jej tworzenie (tj. odpieranie ludziom życia) może zakończyć się katastrofą? Co by było, gdyby bohater który odkrył swą zdolność nagle był odpowiedzialny za istnienie tysięcy ludzkich istnień? Ratując człowieka, odkryłby, że nie może uratować wszystkich, a śmierć (nawet ta tragiczna) jest naturalnym elementem naszego świata. Niestety takie i podobne dylematy nie pojawią się w tym filmie, zamiast tego na scenę wkroczy - niech no tylko złapię oddech i powstrzymam kolejną salwę śmiechu - sam Szatan... W pewnym momencie bohater siada do ksiąg i wykreśla na swych kartkach rzędy przypadkowych cyfr, między innymi liczby będące numerami wersetów z Biblii, odpowiednikami słów z książek i innych niezwiązanych ze sobą bzdur (brakuje tylko numeru ubezpieczenia i daty urodzin prawnika). Namazawszy całą kartkę wychodzi mu ostatecznie 666, a cała sala kinowa (tzn. kilka osób, które jakimś nieszczęsnym trafem się tutaj znalazły) turla się ze śmiechu. W tym momencie ni stąd ni zowąd ciekawy pomysł, jaki nam został zaserwowany na początku, umiera śmiercią tragiczną, bo zaczynają pobrzmiewać wątki pierwszego lepszego filmu o opętaniu przez diabła. Cała historia podąża niestety w bardzo niedobrą stronę, a echa głosów pierwszego filmu giną bezpowrotnie. Przekształca się w nieuporządkowany, chaotyczny wręcz ciąg zdarzeń, który wiedzie nas aż do fatalnego finału, który powinien kandydować do miana najgorszego zakończenia wszech czasów. Sama końcówka, w której postanowiono nam zaserwować serię zupełnie nieudanych, nachalnych wizualnie efektów specjalnych jest fatalna i jeśli to ma być zwieńczeniem tych 90 minut, widz bez wątpienia dozna uczucia straconego bezpowrotnie czasu. No chyba, że doznał go już wcześniej, czemu się wcale nie dziwię. To chyba wystarczy, by podsumować ten zupełnie nieudany film. To, co po wyjściu z kina może zastanawiać widza, to to jakim cudem ten film trafił do dystrybucji kinowej, kiedy powinien od razu co najwyżej powędrować na DVD. Nawet nadchodzący sezon ogórkowy nie usprawiedliwia wprowadzenia na ekrany podobnej bzdury. Cóż, 90 minut można spożytkować lepiej na coś znacznie ciekawszego, no chyba, że ktoś chce specjalnie się udręczyć. Osobiście nie widzę powodu i odradzam podobne wyprawy do kina czy do wypożyczalni, bo naprawdę nie warto. No chyba, że ktoś ma ochotę zobaczyć, jak się robi zły film, do czego ma oczywiście pełne prawo. Acha, i pamiętajcie o jednym - jeżeli ktoś będzie kiedyś potrzebował pomocy, nie słuchajcie chorych wynurzeń scenarzysty, tylko pomóżcie człowiekowi w potrzebie. No chyba, że tą osoba będzie właśnie scenarzysta - wtedy dołóżcie mu kuksańca także ode mnie...
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones