Recenzja filmu

Gloria Bell (2018)
Sebastián Lelio
Julianne Moore
John Turturro

Kobieta zmienną jest?

 Sebastián Lelio, twórca nagrodzonej Oscarem "Fantastycznej kobiety", znów z czułością przygląda się pierwszoplanowej aktorce. Reżyser rezygnuje ze słów opisujących fizyczność, zamiast tego
Z pięćdziesiątką na karku, dwójką odchowanych dzieci i stołkiem menadżerki w firmie ubezpieczeniowej Glorii Bell daleko do miana pierwszej emancypantki współczesnego kina. Pozory potrafią jednak mylić. Ta sama rozwódka wieczorami odwiedza klubowe parkiety, gdzie zza sowich okularów przykuwa spojrzenia podobnych jej singli, nocami wraca do wynajmowanego mieszkania, a rano przepędza kota przybłędę, tę mruczącą groźbę samotnej starości.


To jeszcze próba ucieczki czy już zagubienie? Frustracja, samotność, poczucie rozczarowania? A może, zwyczajnie, apetyt na życie pełne kolorów? Julianne Moore z reżyserską pomocą Sebastiána Lelio udaje się zmieścić wszystkie te stany, emocje i pragnienia na jednym portrecie. Subtelnie komediowa "Gloria Bellpokazuje moment w życiu kobiety, kiedy burza hormonów już opadła, lecz ciało i duch nadal są pełne werwy. Kiedy wciąż chce się podrygiwać do muzyki, lecz w byle przypadku dostrzega się taniec śmierci. Czas niby wyleczył rany młodości, a już popędza; obiecuje nowy początek, lecz grozi coraz poważniejszym w skutkach zranieniem. Wyzwolenie to w przypadku Glorii nieco za duże słowo. Kobieta walczy o spójność własnego wizerunku – zgodność czynu z pragnieniem, jakiekolwiek by ono było. Gdy pozna Arnolda (John Turturro), rozwodnika o romantycznych zapędach, wówczas stereotypy wieku, rodzaj presji społecznej i ciążący łańcuch relacji rodzinnych dadzą się jej we znaki. Druga młodość to nie przelewki!


Kto pamięta "Glorię" sprzed sześciu lat, chilijsko-hiszpański oryginał tej historii z Pauliną Garcíą w roli 58-letniego wulkanu energii, ten zapyta: Po co? Biorąc przykład z Michaela Hanekego i przenosząc własny film na amerykański grunt, Sebastián Lelio kopiuje część dialogów, zachowuje tę samą strukturę, lecz neutralizuje obecny w pierwowzorze polityczny kontekst. Tym razem cel jest jednak inny: złożyć hołd odgrywającej tytułową rolę inicjatorce tego przedsięwzięcia, Julianne Moore. Niech o jakości jej występu świadczy moja na nią alergia – i tak nie pozwoliła mi oderwać od siebie wzroku! Zwykle odnoszę wrażenie, że w tej aktorce wszystko jest na wyrost: śmiech zbyt wylewny, ciotkowy uśmiech to przyklejony na siłę szablon, a płacz wykrzywia jej twarz w żywą karykaturę. Może brak mi emocjonalnej piątej klepki, lecz z tej (nadal irytującej!) kreacji odgaduję opowieść o niemocy uśmiechu i jego zbędnym nadmiarze, o dziwnej tajemnicy tkwiącej w matkach, żonach, wdowach, babciach. Choć między zbliżeniami a planem ogólnym to zawsze Gloria znajduje się w centrum kadru, a jej rutynowej codzienności poświęca się tu całą uwagę, to nigdy nie wiemy, ile jest w niej udawanego – życiowego, międzyludzkiego – kompromisu. Wprawdzie śpiewane przez nią hity z lat 70. i 80. świadczą o utknięciu w przeszłości, ale jej muzyczna podróż wstecz może też oznaczać radosną próbę odrodzenia się na nowo. Jeśli zaś mamy tu do czynienia ze zbyt głośno wykrzykującym emocje musicalem, to, znów, nie wiadomo z całą pewnością, czy słuchane przez Glorię utwory komentują jej nastrój, czy tylko go zagłuszają.


Poza duchem jest jeszcze ciało. Sebastián Lelio, twórca nagrodzonej Oscarem "Fantastycznej kobiety", znów z czułością przygląda się pierwszoplanowej aktorce. Reżyser rezygnuje ze słów opisujących fizyczność, zamiast tego opowiada o niej samą tylko kamerą. Podkreśla naturalne piękno Moore, wciąż dostrzegając w niej godną namysłu seksualność. Jak w scenie łóżkowej po seksie, gdy Gloria dzieli się z Arnoldem ciekawostką o nieustannie odnawiających się komórkach ludzkiego ciała. "Jesteśmy znacznie młodsi, niż się nam wydaje", sugeruje. Niewymuszona nagość Moore stanowi chodzące świadectwo tego pomysłu: miękka gładkość ciała pozwala się nim zachwycić, jego bladość i brak młodzieńczej sprężystości nie zakłamuje upływu czasu. "Gloria Bell" to taki właśnie film, w którym bohaterka zamiast patrzeć w kalendarz, zadręczać się i wzbudzać naszą litość, woli dać się podziwiać w czynie, wśród małych klęsk i prozaicznych sukcesów. Jej radość bez daty ważności i powaga, do której dojrzeje, wzbudza coś w rodzaju szacunku. A może nawet zazdrości.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones