Recenzja filmu

Gru i Minionki: Pod przykrywką (2024)
Chris Renaud
Bartosz Wierzbięta
Steve Carell
Kristen Wiig

40-letni normiczek (i Minionki)

Na tle kinowych kreskówek odmieniających "dydaktyzm" i "walory edukacyjne" przez wszystkie przypadki, seria studia Illumination oddaje młodemu widzowi czystą rozrywkę, za nic mając głębokie
40-letni normiczek (i Minionki)
źródło: Materiały prasowe
Co to jest: ukochane przez publikę, ma kształt Tic Taca i mówi w niezrozumiałym języku? Jeśli w pierwszym kroku myślisz z automatu o R2-D2, to znak, że nie nadążasz za pędem informacyjnym i nowymi idolami pokolenia Alfa. Dorosły człowieku, czas uznać panowanie Minionka; bohatera zbiorowego, rozbitego na tłum jednakowo łysych łepetyn. Pocieszne, bananopodobne stworzonko, którego maskotkowa wymiarowość, komiczna hybryda językowa i slapstickowy genotyp tworzą postać idealną; dla widzów, dzieciaków i kieszeni korporacyjnego merchandise’u.



Każdy rodzic dzieciaka z grupy "5-10-15" jest z Minionkiem za pan brat. Widzi go na ekranie telewizora i na półce z zabawkami, na dziecięcym t-shircie i kołdrowej poszewce, słyszy z ekranu smartfona czy głośnika ukrytego w bebechach plastikowej figurki. Większość skrycie go nie znosi; jego irytujący głosik i głupawy żart sytuacyjny męczą swoimi częstotliwościami rozstrojone codziennymi obowiązkami nerwy. Rodzic jest więc z Minionkiem w konflikcie, ale akceptuje go, wiedząc, że Minionek w końcu z jego życia zniknie – opuści objęcia dziecka najpóźniej wtedy, kiedy opuszczają je naklejki z piłkarzami czy błyszczące karty kolekcjonerskie. "W końcu i na Minonka przyjdzie czas" – myśli rodzic i w tej myśli odnajduje wytchnienie. To jednak nadzieja, która nie bierze pod uwagę specyfiki pokoleniowej przemiany. Myślałem o tym, gdy na premierze "Minionków: Wejścia Gru" widziałem tłumy licealistów i studentów ubranych w eleganckie garnitury; chłopaków i dziewczyny nadających filmowi prestiż rodem z gali canneńskiego otwarcia. Seans nowej (wówczas) odsłony serii studia Ilumination stał się dla nich okazją do wyrażenia własnej podmiotowości oraz zaznaczenia pokoleniowej odrębności "nowego widza". Takiego, który zrezygnował z cynizmu na korzyść szczerego entuzjazmu, braku kompleksów i bezwstydnej zabawy na "bajce dla dzieci".

Najnowsza odsłona cyklu nie sprowokowała co prawda podobnej oddolnej kampanii, choć w gruncie rzeczy ta pasowałaby do filmu jeszcze lepiej – tym razem to (w końcu!) jednoznacznie dojrzalsza refleksja. Fabuła "Gru i Minionki: Pod przykrywką" konsekwentnie realizuje założenia serii, każdorazowo radykalnie zmieniającej swoje status quo. W najnowszej odsłonie Gru, dawny arcyłotr, podejmuje pracę w sekretnym policyjnym wywiadzie. Niegdyś nieudolnie siał zło i zniszczenie, teraz pomaga wsadzać do paki celebrytów lokalnego światka przestępczego. Nasz (anty)bohater zna ich jeszcze z czasów edukacji w Szkole Złoczyńców, a nadchodzący zjazd absolwentów staje się zarówno okazją do rozliczeń żenującej przeszłości, jak i ujęcia dawnego prześladowcy, Maxime’a Le Łotra (lub, jak kto woli, Karakan-Mana). Satysfakcja z udanej obławy okazuje się jednak chwilowa; Le Łotr z pomocą armii karaluchów ucieka z więzienia, a rodzina Gru, objęta od teraz programem ochrony świadków, musi raz na zawsze opuścić ukochane miasteczko. Nowy cel: zniknąć, zaszyć się, znormalnieć i poświęcić rodzinie, powiększonej niedawno o osobę kapryśnego Gru Juniora. Koniec szaleńczych niebezpieczeństw, czas na cementowanie więzów i głęboki oddech prawdziwym życiem.



Ekscentryczna rodzinka modelu 2+4(+3 Minionki) trafia do miejscowości Mayflower, nadmorskiego kurortu dla jednoosobowych finansowych potentatów, definiowanych przez polówki Lacoste, kawior na śniadanie i członkostwo w prestiżowych klubach golfowych. Familia funkcjonująca od teraz pod fikcyjnymi tożsamościami rodziny Cunninghamów musi odnaleźć się w siatce burżuazyjnych zależności. Rutyna ryzykownych potyczek z bandziorami wyparta zostaje przez strategiczne stawianie kroków w nowej bogolskiej socjecie. Komponent (z braku lepszego słowa) "obyczajowy" jest nieustannie zderzany z zewnętrznymi zagrożeniami i przyciągającymi młodego widza konwencjami: życie rodzinne przeplata widmo zemsty Le Łotra, migawki z korporacji owładniętej setkami Minionków albo złodziejskie aspiracje mieszkającej po sąsiedzku Poppy, która raz po raz przypominać będzie protagoniście o jego zarzuconej pasji do ludzkiej krzywdy.

Wracając do tych ubranych w garnitury licealistów, myślę sobie o odrębności "Minionków" na tle innych animacji głównego nurtu; ich sile rażenia, znacząco wykraczającej poza założoną grupę docelową. "Gru i Minionki: Pod przykrywką" jest w zasadzie jedynie potwierdzeniem tej intuicji. Na tle kinowych kreskówek odmieniających "dydaktyzm" i "walory edukacyjne" przez wszystkie przypadki, seria studia Illumination oddaje młodemu widzowi czystą rozrywkę, za nic mając głębokie morały czy większą ambicję wyjaśniania świata. Zamiast tego stawia na przystępny, zróżnicowany humor, odwrócenie superbohaterskiej konwencji, żonglerkę oczekiwaniami i pozorną moralną degrengoladę. Czego tu nie ma: pastisz franczyzy X-Men (grupa Mega-Minionków jako nieudane, defektywne karykatury legendarnych bohaterów Stana Lee i Jacka Kirby’ego), komedia Bustera Keatona, wykręcona opowieść o rodzicielstwie i historia przepracowywania głęboko zagnieżdżonych kompleksów. Miks gatunkowych i tematycznych konwencji jakimś cudem nie odbija się filmowi czkawką, utrzymując stałe, wciągające tempo skrojone na miarę pokolenia przebodźcowanych smartfonowców.



Nie żeby rodzic musiał iść na "Pod przykrywką" jedynie jako eskorta tłumu małych minionkofilów. W oryginalnej wersji językowej duet Steve Carell/Kristen Wiig w rolach Gru i jego żony Lucy natychmiastowo przenoszą odbiorcę w rejony "dorosłej" komedii niedopasowania spod znaku "Wpadki", "Legendy telewizji" czy "40-letniego prawiczka"; rzecz jasna z ugrzeczniającym, dostosowanym do najmłodszych widzów przesunięciem. Mimo kastracji zwulgaryzowanego dowcipu, dociera tu znajoma wrażliwość Judda Apatowa, ujmująca przewrotnością międzyludzkich mikrokonfliktów i tragedii niespełnienia. Najgłośniej wybrzmiewa ona w momentach rodzinnych prób aklimatyzacji do życia normalsa. Widok niezręcznego społecznie Gru wciśniętego w przymałą koszulkę polo wyraża sobą wypierany dyskomfort nowego życia na bogolskich przedmieściach. Wyraża też jednak jakąś fundamentalną nieprzystawalność; męski strach przed demaskacją własnych słabości, głęboki kompleks niższości wobec finansowej elity, w końcu i bolesną świadomość złożonej na rodzinnym ołtarzu życiowej satysfakcji. Na jego twarzy maluje się co prawda wymuszony odpowiedzialnością za rodzinę zapał; ze środka dobija się jednak rozczarowanie i świadomość porażki, odwrócone odbicie Boba Parra z "Iniemamocnych", przywiązanego do etatowej pracy w przedsiębiorstwie ubezpieczeniowym.

Jedyną bolączką "Pod przykrywką" okazuje się metraż. Napęczniała od wątków i linii narracyjnych animacja cierpi na klęskę urodzaju, co – w zderzeniu z nieprzekraczalną dla uwagi młodego widza granicą 95 minut – zmusza reżysera Chrisa Renauda do ostrych cięć. Przeplatane perspektywy na szczęście nie tracą wewnętrznej spójności, ale po ograniczeniu pola na ich rozwój siłą rzeczy gubi się pogłębiona waga konkretnych wydarzeń i namacalność ich konsekwencji dla losów bohaterów. To z kolei może u co poniektórych generować pytanie o potrzebę tworzenia kolejnego sequelu. Pytanie, swoją drogą, totalnie bezsensowne. W tej pędzącej z prędkością opóźnionego Pendolino narracji zawsze chodziło o ekscytującą zabawę i nieznikającego z twarzy banana. Check i check. Jak chcesz życiowej lekcji to idź na wychowanie do życia w rodzinie – dzieciakom oddaj frajdę na Minionkowych wygłupach.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?