Recenzja filmu

Hooligans (2005)
Lexi Alexander
Elijah Wood
Charlie Hunnam

United! United! United!

Film rozpoczyna wieczorna konfrontacja dwóch grup w londyńskim metrze; zaczyna się od zwykłych przepychanek słownych, jednak - jako że żadna strona nie zamierza ustąpić - dyskusja przemieszcza
Film rozpoczyna wieczorna konfrontacja dwóch grup w londyńskim metrze; zaczyna się od zwykłych przepychanek słownych, jednak - jako że żadna strona nie zamierza ustąpić - dyskusja przemieszcza się na powierzchnię, by przy użyciu między innymi kubłów na śmieci oraz budki telefonicznej uzgodnić wyższość jednej grupy nad drugą. Następnie akcja filmu robi gwałtowny obrót o 180 stopni i przenosi się na Harvard. Tam niedoszły dziennikarz Matt Buckner zostaje właśnie wylany ze szkoły na dwa miesiące przed końcem semestru. Czemu go wyrzucili? Jego współlokator ćpał kokę, ktoś doniósł, przeszukali ich rzeczy i znaleźli prochy w rzeczach Matta. Chłopak, bojąc się ojca lokatora, który jest znanym adwokatem, zabiera grzecznie rzeczy, wychodząc z założenia że "nie miałby szans". Więc co ma zamiar ze sobą zrobić nasz jankes? Wpada na pomysł odwiedzenia siostry - jednak niedługo nacieszy się jej towarzystwem: zaraz po przyjeździe jej mąż, Steve, delikatnie zbywa chłopaka, argumentując to biletami na wieczór do opery na "Chicago". Okazja nadarza się kiedy przychodzi jego brat - Pete. Poznajemy w nim uczestnika początkowej "dyskusji" w metrze. Pete pilnie potrzebuje kasy, gdyż w trakcie bijatyki zgubił portfel. Kasę dostaje, ale pod jednym warunkiem: zabierze Matta na mecz. Mimo początkowych oporów ("Nie mogę iść na mecz z jankesem!") w końcu idą razem, po drodze zaliczając jeszcze pewien bar - tam poznaje kumpli Pete'a. Ci bez problemu przyjmują go jak swego. Kiedy po meczu Matt wraca sam do domu i napadają go kibice przeciwnej drużyny, z pomocą przychodzą mu właśnie oni. Jak się okazuje nie napadli bez większego powodu - podejrzewali go o przystąpienie do GSE (Green Street Elite). Czym jest ta grupa, do której – jak się okazuje – należy Pete z kumplami? On sam tłumaczy to tak: "Każda drużyna ma swoją grupę kiboli albo i dwie. Zajmują się bronieniem honoru swojej drużyny". Matt, mimowolnie wciągnięty do grupy, po raz pierwszy smakuje własnej krwi płynącej z nosa, po raz pierwszy stwierdza że nie jest ze szkła, po raz pierwszy czuje siłę. Film toczy się jednocześnie na kilku płaszczyznach, które rozwijają się równolegle i wzajemnie na siebie oddziaływają. Nie wiem, czy Lexi Alexander była ich wszystkich świadoma podczas kręcenia filmu, ale spod jej rąk wyszło niekwestionowane arcydzieło, które zachwyca dwuznacznością i pięknem brutalności. Ponieważ jednak piszę recenzję, chciałbym opisać każdą z warstw, z jakich składa się ten film. Zacznę od tej wierzchniej, pierwszej którą się zauważa: bójki. Bójki stanowią chleb powszedni członków GSE: są wręcz ich sensem życia. Wszczynają je, organizują i wykorzystują do granic możliwości - ich albo przeciwnika. Nigdy nie uciekną, nie stchórzą, jak to było w pierwszej bijatyce: ich ośmiu kontra dwudziestu tamtych. Matt krzyczał, żeby uciekli, bo nie mają szans. Pete z resztą nie zrezygnował - tak zaczęła się ich przyjaźń i braterstwo. Czas zadać pytanie: Czemu oni to robili? Przecież nie dostawali za to pieniędzy (no, chyba że któremuś wypadł portfel to coś z tego mieli). Wszyscy mieli legalną pracę (Pete pracował jako nauczyciel historii i WF), dom, a większość miała rodzinę lub dziewczynę. Czyżby to było po prostu puste (żeby nie powiedzieć głupie i bezsensowne) bicie się po mordzie dla zabicia czasu? Pomyślcie: rano do pracy, po pracy do domu, zjeść, wieczorkiem na piwko i mały sparing, a to całe GSE to tylko pretekst (lub jak kto woli, wymówka) żeby tak spędzać swoje życie. Można to i tak potraktować. Jest jednak inny sposób patrzenia na rzeczywistość: oczyma mężczyzny, stworzenia, którym podświadomie rządzą prymitywne instynkty pochodzące z czasów, kiedy to bez porządnego oberwania, dnia (nomen omen) się nie przeżyło. Kiedy walczyło się dosłownie o wszystko - od kobiety po żywność. To wszystko przetrwało do dzisiejszych czasów, podobnie jak owłosienie na nogach czy twarzy. I o ile cywilizowany człowiek potrafi się opanować, to wystarczy jedynie drobna sprzeczka i już w ruch idą pięści. A gdy już się zacznie, to nie można przestać. Podobnie jak u Matta, przemoc i ból stają się czymś normalnym. I wszystko może być nadal w porządku, jeśli potrafi się to opanować. Bo wystarczy drobna przesada i może dojść do tragedii. Cały problem bicia się można by rozważyć na jeszcze jeden sposób: szukania celu w życiu. Odczuwanie bólu staje się zbawienne w tym szarym i niemalże bezpłciowym życiu. Świat popada w monotonię wywołaną postępem, więc czemu nie sięgnąć do prehistorycznych sposobów na rozerwanie się i danie komuś w dziób? Wielu pewnie przychodzi teraz na myśl słynny "Fight Club" Finchera, bo aczkolwiek oba filmy są diametralnie różne, to postawiona w nich teza jest podobna. W "Hooligans" Matt Buckner staje się królikiem doświadczalnym, na przykładzie którego obnaża się prymitywne instynkty i pragnienie pogoni za czymś, co nieustannie się oddala. A może wcale nie? Kolejną warstwą filmu są dywagacje na temat kontaktów międzyludzkich. Ograniczono się tylko do relacji pomiędzy samcami, ponieważ kobiet jest tu jak na lekarstwo. I znowu jankes znajduje się w centrum zainteresowania. Nie będę się rozpisywać o problematyce stereotypowego myślenia czy uprzedzeń, ewentualnie zwykłej ksenofobii w stosunku do mieszkańców USA, bo w samym filmie jest tego niewiele. Zajmę się za to zjawiskiem zbliżania się poszczególnych osobników. Wraz z każdą przelaną kroplą krwi i potu wiąże się widoczna nić przyjaźni między Mattem, Petem oraz resztą GSE, z jednym wyjątkiem. Bover po prostu nie akceptuje faktu, że przywódca grupy "koleguje się" z jankesem. Czy kieruje się zwykłym uprzedzeniem do USA, czy może po prostu martwi się reputacją GSE? Można również rozważać możliwość, że Bover jest homoseksualistą i jest zwyczajnie zazdrosny o Pete'a, jednak wszystkie te przemyślenia zostają ucięte z chwilą, gdy Matt pomaga drużynie zdobyć utraconą przed laty reputację. Następuje wtedy jedna z najpiękniejszych scen, jakie widziałem w kinie: zakrwawione i szczęśliwe jak cholera chłopaki, w zwolnionym tempie zbiegają po schodach i wtedy następuje ten znaczący gest: poczochranie Matta po głowie przez Bovera. Niby prosty, niemalże symboliczny gest a tak dużo oznaczał. Scena piękna w swej prostocie, niemalże esencja tego filmu. Bover jednak okazuje się wierny zasadom i gdy tylko dowiaduje się pełnej prawdy o Mattcie od razu traci wiarę w GSE, a szczególnie w jej przywódcę. Ogarnięty wściekłością, która przesłania mu zdrowy rozsądek, traci panowanie nad sobą. Dochodzi do czegoś, co nie powinno mieć miejsca - rozłamu w grupie. Kolejne sceny, chociażby śpiewanie po pijaku na ławce w nocy są pełne tragicznego piękna, którego po prostu nie można im odmówić. Następnym aspektem filmu, który chciałbym omówić, jest ewolucja. Przeobrażenie się na naszych oczach głównych bohaterów tej opowieści: Pete'a i Matta. Matt - na początku - to mięczak, który daje sobie w kaszę dmuchać, wychodząc z założenia, że to i tak nic nie da. Pete to z kolei najzwyklejszy w świecie cham - przychodzi, bierze piwo z lodówki, śpiewa noworodkowi piosenki o piciu i jeszcze prosi o pieniądze na mecz i piwo dla kumpli. Z czasem dostrzegamy metamorfozę zachodzącą na naszych oczach: Matt nagle staje się twardym i pyskatym gościem, który mimo wszystko umie zachować umiar w swoim zachowaniu. Zaś Pete staje się człowiekiem, który kieruje się w życiu jakimiś zasadami i w gruncie rzeczy jest nawet sympatyczny. Czyżby Lexi starała nam się powiedzieć, że każdy może się zmienić? A może, że nie należy ludzi oceniać po pierwszym wrażeniu? Te wszystkie aluzje i możliwości interpretacji można oczywiście pominąć i po prostu napawać się cudowną opowieścią, która powoli zmienia się w dramat z takowym zakończeniem. Strona techniczna filmu to po prostu majstersztyk: genialna, idealnie pasuje do tego, co się dzieje na ekranie - poczynając od motywu muzycznego na początku filmu, kończąc na "One blond" podczas ostatniej ustawki. Cudo, po prostu cudo. Do kręcenia bijatyk również nie mam zastrzeżeń: dynamiczne, bez rozmazań (chyba że są zamierzone) i do tego świetnie obrazują to, co powinno się dziać podczas prawdziwej bitwy. Nie ma tu również takich numerów jak podczas mastershotów w "Ludzkich dzieciach", kiedy krew zachlapuje obiektyw, co "Hooligans" odnotowuję na plus. Na koniec słowo posumowania: jeśli pragniesz zobaczyć moim zdaniem najlepszy film roku 2005, wybierz "Hooligans", aby dostrzec jego piękno i się nim rozkoszować, po prostu rozkoszować. Bo jest tego wart. Ilekroć oglądam ten film, zawsze odczytuję go na inny sposób, inaczej patrzę na dane wydarzenie, czasem jeszcze coś dostrzegę. A jak odbierzesz go ty?
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Przed obejrzeniem tego filmu miałem nadzieję, że pozory mylą. Pomyślcie sami - czego można się spodziewać... czytaj więcej
Lexi Alexander zaserwowała nam kawałek naprawdę dobrego, mocnego kina. Nie jest to film dla każdego,... czytaj więcej
Filmów o piłkarskich chuliganach (zwłaszcza angielskich) oraz z piłkarskimi chuliganami w tle powstało... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones