Bombastyczne scenografie? Służą spektaklowi, lecz niczemu więcej. I mamy paradoks: trwa wyścig z czasem, a boleśnie rozdęta narracja i pełna zbiegów okoliczności fabuła każą co najwyżej wzruszyć
Gdyby Matka Natura kombinowała z genami, jak Colin Trevorrow poczyna sobie z najsłynniejszą filmową serią o dinozaurach, skończylibyśmy z cielskiem rozrośniętym ponad potrzebę, kilkoma doszytymi kończynami ukradzionymi od innych gatunków, a przy tym wszyscy bylibyśmy identycznie bezzębni oraz przygarbieni od wrodzonego przymusu kłaniania się naszym przodkom. "Jurassic World: Dominion" to taki właśnie potworek: rozkraczony między gatunkami, niby nostalgicznie zapatrzony w przeszłość, lecz powielający wady legionu współczesnych, coraz mniej od siebie odróżnialnych blockbusterów.
Universal Pictures
Amblin Entertainment
Największą wadą szóstej (ponoć ostatniej) odsłony zapoczątkowanego w 1993 r. przez Stevena Spielberga cyklu jest przypadłość, na którą cierpi większość n-tych odsłon seriali i cyklów. I nie jest to bynajmniej malkontenctwo z mojej strony, ale logika franczyzowej przyczyny i scenariuszowego skutku. Wszak im większa pula powracających na ekran postaci, im większa mieszanka gatunków wewnątrz jednego uniwersum, im więcej tematów, które po upływie dekad trzeba przecież zaktualizować, tym trudniej o składną dramaturgię i kształtną charakterologię. Trudniej także o celebrację wyjątkowości kinowego przeżycia, a co za tym idzie – o utrzymanie zainteresowania widowni 146-minutowym filmem.
"Dominion" – jako kontynuacja "Upadłego królestwa" i zwieńczenie całej serii – wciąga w jedną intrygę bohaterów różnych pokoleń. Postaci tu legion, wykluczających się emocjonalnych tonów niestety podobnie dużo. Zapytacie o międzypokoleniowy dialog i nostalgię? Odpowiem, że daleko im do czułości i pomysłowości ostatnich przygód o Spider-Manie ("Bez drogi do domu"). Całość przypomina raczej odhaczanie punktów niż pasjonującą przygodę; układanie puzzli ma w sobie więcej życia. Gdyby nie nazwiska widniejące pod mechanicznym scenariuszem (Emily Carmichael i Colin Trevorrow), nie uwierzyłbym, że do tegoż odcinania kuponów potrzebni są ludzie.
Universal Pictures
Amblin Entertainment
W nowym filmie stare romanse (Laura Dern i Sam Neill) muszą więc odżyć, najbardziej nonszalancki pesymista popkultury (Jeff Goldblum) musi takim pozostać, a zaklinacz prehistorycznych stworów (Chris Pratt) znów uprawia znaną z poprzednich części magię podniesionej ręki. Stały temat serii: rodzicielstwo w jego różnych odmianach, realizuje się w napisanej z hashtagów relacji kochającej zwierzęta idealistki (Bryce Dallas Howard) i 13-letniego produktu genetycznego eksperymentu (Isabella Sermon). Jako pozbawiony chorób ludzki klon dziewczyna staje się "najcenniejszą własnością intelektualną na świecie" i obiektem starcia między grupą naszych starych znajomych i kolejną wersją złej korporacji. Na czele tej ostatniej stoi, jakżeby inaczej, kolejna inkarnacja cedzącego kuszące słówka fanatyka idei #postępu (Campbell Scott). A to przecież zaledwie początek łańcuszka postaci odtwarzanych metodą kopiuj-wklej, zbudowanych wcale nie z motywacji, ale z fanserwisowych mrugnięć oczkiem i skrótowych gatunkowych matryc.
Powyższa sucha wyliczanka postaci w ułamku nie oddaje subtelności stosowanych tu chwytów narracyjnych. Nie oddaje, bo nie ma czego oddawać. Telewizyjny serwis informacyjny jako informująca o ludzko-zwierzęcych realiach klamra najlepiej świadczy o braku autorskiej sygnatury, chęci pójścia z duchem czasu i narracyjnej pomysłowości twórców. Niezależnie, czy ściągają z Kina Nowej Przygody, kłaniają się akcyjniakom z Jasonem Bourne'em lub scenom-straszakom z oryginału Spielberga, snują szpiegowski thriller o globalnym gospodarczym spisku, rozpościerają przed nami katastroficzne kadry, idą w ekologiczną przypowieść i ostrzegają przed naruszeniem bioetycznych granic, jedynym, co zdaje się łączyć wszystkie te filmy, jest to, że wszystkie one pędzą na złamanie karku i są boleśnie przewidywalne. Bombastyczne scenografie? Służą spektaklowi, lecz niczemu więcej. I mamy paradoks: trwa wyścig z czasem, a boleśnie rozdęta narracja i pełna zbiegów okoliczności fabuła każą co najwyżej wzruszyć ramionami. Większa skala wydarzeń nie sprawdza się w cyklu, o którego sile świadczyło przede wszystkim spotkanie człowieka z dzikim stworzeniem oraz krople potu na plecach, które to spotkanie wywoływało.
Zapytacie, gdzie w tym wszystkim dinozaury. Są tu dino-mopsy, dino-kury, rozmaite drapieżniki, które wkomponowały się (lub nie) w naturalne środowisko i w miejską tkankę, jest też gadzi czarny rynek i hodowle przemysłowe, lecz wiekowych stworzeń mogłoby nie być, a my nadal mielibyśmy do czynienia z tym samym przygodowym blockbusterem od sztancy à la "Uncharted". Trudno o dreszcz podniecenia, jeśli w ekranowym świecie dinozaury weszły do codzienności jako drugoplanowy rekwizyt: ogródkowy szkodnik lub ciekawostka z YouTube'a. Trudno o większe emocje, skoro twórców bardziej od dinozaurów interesują zmodyfikowane genetycznie szarańcze (a to raczej ich obecność popycha akcję do przodu). Jeśli każda część cyklu drżała przed możliwością wypuszczenia dinozaurów na wolność, w "Dominion" nikogo już nie interesuje tego rodzaju napięcie. Interesujące jest za to coś innego: osoby odpowiedzialne za film przypominają czarny charakter z opowieści, którą snują. Wypuszczają dinozaury w świat bez celu innego niż zysk. Uważajcie, by się na nie natknąć!