Chciałbym Was odpowiednio przygotować do tego seansu, dlatego powiem od razu wprost - jest to bez dwóch zdań najgorsza odsłona M:I. Jakiekolwiek zażalenia mogliście mieć do Dead Reckoning - Part
Chciałbym Was odpowiednio przygotować do tego seansu, dlatego powiem od razu wprost - jest to bez dwóch zdań najgorsza odsłona M:I. Jakiekolwiek zażalenia mogliście mieć do Dead Reckoning - Part One, są one spotęgowane w Part Two. Z jakiegoś powodu McQuarrie i Cruise odważnie założyli, że ludzie chodzą na te filmy dla fabuły. Jeśli byliście zaangażowani w kompleksowe zawirowania związane z super świadomym AI pojawiającym się w formie wizualizacji muzycznej z Winampa, a Gabriel to dla Was przekonujący i złożony w swoich motywach antagonista - The Final Reckoning jest dla Was.
Mówiąc o najgorszej części serii, miałem na myśli odsłony 4-8. Te pierwsze trzy wrzuciłbym do trochę innej kategorii, więc nie bierzmy ich póki co pod uwagę. Chciałbym też, żeby wybrzmiała jedna rzecz - The Final Reckoning jest OK. Jeśli czuję zawód po filmie, który jest “niezły”, jest to niezaprzeczalny dowód na to, jak mocną franczyzą M:I był dotychczas. Przez te wszystkie lata bawiliśmy się na tych filmach przednio i każdy z nich miał jakąś pamiętną sekwencję. Wydaje mi się jedynie zdrowym i rozsądnym podejściem, żeby od domykającego tytułu wymagać konkretnego przytupu. Nie liczcie na niego.
Dotychczas seria operowała na sprawdzonym schemacie opierającym się na prostych MacGuffinach, które trzeba zdobyć/ukraść. Lista NOC, antidotum, Królicza łapka, kody, czipy i inne tego typu przedmioty. Fabuła była na tyle ciekawa, żeby przełknąć ten czas pomiędzy akcją, ale też nie na tyle złożona, żeby mogła nużyć. Najbardziej chyba lubiłem Króliczą łapkę, która odciążała ekspozycję tylko i wyłącznie tym, że nikt nie wiedział czym jest. Naprawdę nie potrzebuję tego w tych filmach, wiercę się w fotelu ilekroć Marvel poświęca 40 min na ekranie żeby mi wyjaśnić, jak działa jakaś sci-fi technologia.
Nie jestem też fanem tego, ile te filmy trwają. Prawie żaden z nich nie dał mi rozsądnych argumentów na to, żeby tyle przy nich siedzieć. Nawet poszczególne części Fast & Furious, serii którą bardzo lubię - te 2h 20 min to jest już streczing. The Final Reckoning liczy sobie 2h 49 min i jest to moim zdaniem najbardziej absurdalny aspekt tego filmu. Nie dlatego, że się dłuży, ciągnie, czy przynudza. Tylko i wyłącznie dlatego, że już i tak jest to historia rozłożona na dwie części.
Posłużę się tutaj prostą matematyką, bo chyba tylko to mi zostało. Obie części trwają łącznie 334 minuty, co daje nam jakieś 5,5h. Łączna objętość akcji w Part One przy 2h 43 min wynosi ~ 70 min (pościg w Rzymie + pociąg); gdzie w Part Two mamy 2h 49 min i szacunkowo 35-55 min głównych segmentów akcji. W ogólnym rozrachunku daje nam to surowe 3,5h fabuły na przestrzeni obu filmów. Samej fabuły, gadania, intrygi, budowy postaci, ich rozwój, wprowadzania motywów i ich eksploracji. Nie, nie godzę się na takie coś, jeśli nie jest to idealne. W tym czasie mógłbym obejrzeć The Fly i The Thing i jeszcze miałbym czas na spokojnego kiepa w przerwie między seansami.
The Final Reckoning w swoich fabularnych szczytach gorliwie skupia się na motywach, które dosłownie przed chwilą wprowadził, udając przy tym, jakoby od zawsze o to chodziło. Dodaje nowe postacie, traktując je jak rodzinę i poświęca czas na to, żeby je wdrożyć, olewając przy tym poniekąd rozwój dotychczasowych. Pamiętacie jak Benji tylko siedział za kompem, a później udało mu się spełnić marzenie i być “agentem w akcji”? To było cztery filmy temu.
Nie pomaga też fakt, że Gabriel to naprawdę bardzo, bardzo słaby antagonista. Z tych wszystkich nawiązań do poprzednich części, postanowili dodać zupełnie od czapy powiązanie z Huntem “before IMF” w formie 10-sekundowego materiału. Zrozumcie proszę, że ja zazwyczaj nie mam problemu z takimi wstawkami, ale jeśli film jest w stanie przeznaczyć 30 min na kultywowanie motywu Mesjasza, a główna waśń między bohaterami jest potraktowana po macoszemu, to jestem zaalarmowany.
Jedno mogę przyznać - stawki są tu ogromne. Największe, jakie były dotychczas. Skala jest przepotężna i aż przykro, że sprowadza się to do wsadzenia jednego pendrive’a do portu, żeby móc szybko wyciągnąć innego pendrive’a. Jestem przekonany, że Fast & Furious ukręciłby ten motyw lepiej, gdyby przełożyć M:I na ich konwencję. Nie mielibyśmy tego brandzlowania się z Ethanem, jako wybranego przez Boga zbawiciela ludzkości, mielibyśmy Ethana rozłożonego jak Jezus na krzyżu na czubie tego samolotu w ostatniej sekwencji i jeszcze by gołębie od Johna Woo wleciały.
Też do pewnego stopnia rozumiem, jak trudnym zadaniem jest zakończyć taką serię. Jak spełnić tak wysokie oczekiwania i przebić to, co Tom robił w poprzednich częściach. I tak dobrze kombinowali z tymi stawkami, o których pisałem wcześniej, ale wydaje mi się, że na tym etapie serii stawki powinny być na poziomie emocjonalnym. I próbowały być, z tym że moralne rozterki Hunta nie są w stanie przebić się przez kultywowaną na przełomie serii konwencję. Brzmią jak jojczenie mojego kota tylko i wyłącznie dlatego, że jest kotem.
Ostatnie dwie części M:I tak jakby nieświadomie wytykają wszelkie braki tej serii, na które nie zwrócilibyśmy wcześniej uwagi. Luther jest spoko jako funny black IT guy i tym w zasadzie tylko był. Nagle jednak celują w to, żeby był w czymś więcej, podobnie jak i z resztą ekipy, tej nowej i starej. Na poziomie emocjonalnym franczyza nigdy nie była górnolotna, co przekłada się na trochę zabawną próbę wygenerowania tego u widza na ostatnią chwilę.
Do końca chyba nie wiem, czego brakowało mi w The Final Reckoning. Najpewniej przeciwieństwa tego, o czym pisałem wyżej, ale to brzmi zbyt wygodnie, jak na klikanie w klawiaturę na kanapie. Jaki by ten film nie był, w żaden sposób nie ujmuje naprawdę, ale to naprawdę udanej franczyzie. Po seansie został niesmak, dzisiaj już powoli wkracza uczucie spełnienia. Po tygodniu zapamiętam jedynie sekwencję w łodzi podwodnej i akcję z samolotami i będą to dobre wspomnienia. O tym zapomniałem wspomnieć, chwilkę sobie poczekacie, ale te dwa segmenty są top kinem.
To nie jest Endgame, który domyka paręnaście filmów i postaci. To też nie jest Powrót Króla, który jest zwieńczeniem 9-godzinnej wypchanej po uszy przygody. To jest Tom Cruise, który wyszedł z założenia, że tak będzie dobrze, a nie było nikogo, kto powiedziałby mu “nie”. No ale biegał dla naszej uciechy tak długo, że ostatecznie możemy chyba przymknąć oko. Typ maczał palce w scjentologii, dostosujmy oczekiwania.
Jeśli uważacie, że ta recenzja jest niepotrzebnie rozciągnięta, a jej merytoryczna wartość w żaden sposób nie wynagradza długości - jesteście gotowi na seans The Final Reckoning. Should you choose to watch it.