Pamiętacie "Carol" Todda Haynesa? Dramaturgiczny majstersztyk, wzruszającą historię miłosną, subtelną opowieść o gorsecie konwenansów? Mówiąc krótko, "May December" to nie "Carol". Nie oznacza to oczywiście, że Haynes zaliczył potknięcie. Raczej z pełną świadomością obrał przeciwny kierunek, bawiąc się oczekiwaniami i przyzwyczajeniami swoich widzów. Zamerykanizowaną wariację na temat "Persony" Bergmana, reżyser opakowuje w plastik. To kino niezręczne, melodramatyczne (jak siostry Kardashian, a nie "Przeminęło z wiatrem") i tabloidowe. "Skończyły się hot-dogi" – mówi ze śmiertelną powagą bohaterka, spoglądając prosto w kamerę. A to dopiero początek problemów.
"May December" budzi nieoczekiwane skojarzenia z głośnym "Superstar: The Karen Carpenter Story" z 1987 roku, w którym Haynes, by zilustrować życie słynnej amerykańskiej piosenkarki Karen Carpenter, użył lalek Barbie. W jego najnowszym filmie również na próżno szukać postaci z krwi i kości. Haynes serwuje nam jedynie sztuczne konstrukty, puste figury, sytuacje przywodzące na myśl krzykliwe i pstre nagłówki amerykańskich brukowców. Robi to jednak świadomie i konsekwentnie, przemycając pod grubą warstwą kampu ironiczny komentarz na temat tabloidyzacji rodzimych mediów, społecznościowego FOMO czy zatracania własnej tożsamości na rzecz nierealnych standardów piękna.
Natalie Portman i Julianne Moore rywalizują tu o miano królowej krindżu, prześcigają się we wprowadzaniu widza w niezręczność. Ten ekscytujący pojedynek wygrywa Portman, wcielająca się Elizabeth Barry – aktorkę i telewizyjną gwiazdę, która w swoim najnowszym filmie ma zagrać znaną całej Ameryce Gracie Atherton-Yoo (Julianne Moore). Będąca kwintesencją toksycznej kobiecości Gracie wywołała skandal na krajową skalę, gdy w wieku 36 lat nawiązała romans z Joem (Charles Melton), trzynastoletnim kolegą swojego syna, z którym wciąż trwa w szczęśliwym małżeństwie. Nie bez powodu akcja "May December" rozgrywa się w 2015 roku, w czasach przed #MeToo, cancel culture, gdy poprawność polityczna nie była dla branży filmowej żadnym drogowskazem. Dziś raczej nikt nie miałby przecież wystarczająco dużo odwagi i rozumu, by sfilmować "love story" będące podręcznikowym przykładem groomingu, a nawet pedofilii. "Jestem naiwna, zawsze byłam" przyznaje bez wstydu Gracie, celebrując swój status najbardziej antypatycznej postaci w filmie.
Przygotowująca się do roli Elizabeth powoli odkrywa kolejne rysy na perfekcyjnym wizerunku kalifornijskiej rodziny. Niczym bergmanowska Alma śledzi każdy najdrobniejszy ruch swojej "mentorki" – adaptuje jej specyficzną manierę głosu, używa jej kosmetyków, a nawet zawłaszcza życie prywatne. Obecność Elizabeth w codziennych rytuałach rodziny – domowej krzątaninie, wspólnych obiadach czy zakupach z córką, wprowadza do życia Joego i Gracie chaos. Zdominowany przez partnerkę mężczyzna dzięki Elizabeth wreszcie zaczyna kwestionować moralność swojego małżeństwa i, jak się okazuje, traumatycznych dla niego wydarzeń sprzed lat. Dramat egzystencjalny Joego i temat wykorzystania nieletniego przez niestabilną Gracie reżyser rozrzedza czarnym humorem oraz ironią. Męskość bohatera kruszeje pod wpływem żony-manipulatorki. "Przecież to ty mnie uwiodłeś" – słyszy roztrzęsione dziecko w ciele czterdziestoletniego mężczyzny.
Choć Portman i Moore dają tu prawdziwy popis, nie potrafią odwrócić uwagi od mankamentów tekstu. Nużące tempo i kiepska struktura dramaturgiczna dają o sobie znać, z drugiej strony dostajemy sceny, w których twórcy torpedują nas napastliwą kamerą i muzyką rodem z hiszpańskich telenoweli. Rażą również płytkie metafory. Przemiana z poczwarki w motyla (zapewne ukazująca gotowość Joego do zmian), czy już sam tytuł (zestawiający ze sobą różnicę wieku obu bohaterek) to jedynie wytrychy, którymi Haynes otwiera kolejne szufladki z komunałami. Jeśli jednak zaufacie organizatorowi tej kampowej podróży filmowej i dostrzeżecie samoświadomość tam, gdzie inni widzą banał, bardzo możliwe, że weźmiecie "May December" za powiew świeżości w jego dotychczasowej karierze.