Recenzja filmu

Operacja Overlord (2018)
Julius Avery
Jovan Adepo
Wyatt Russell

Zombie wojna

Pomimo solidnej realizacji (na szczególne wyróżnienie zasługuje udźwiękowienie – duszne, przytłaczające, przejmujące), "Operacja Overlord" nie była w stanie podźwignąć gatunkowego miszmaszu. Film
"Operacja Overlord" miała być śmiałą hybrydą kina wojennego i horroru science-fiction, której powodzenie firmował swoim nazwiskiem sam J.J. Abrams, producent hitów takich jak "Lost: Zagubieni", "Star Trek" czy "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy". Zombie w okupowanej przez nazistów Francji – brzmi niedorzecznie, a jednak niejednokrotnie przekonaliśmy się, że fabuły, które na pierwszy rzut oka brzmią absurdalnie, mogą w rękach sprawnych twórców zamienić się w wielkie kino (vide: "Ona" Spike’a Jonziego). Śmiałość i przewrotność pomysłu oraz obecność Abramsa w produkcji dawała wielu fanom nadzieję na oryginalne wojenne kino w stylu Tarantinowskich "Bękartów wojny".


Historyczne tło akcji jest skromnie zarysowane grzmiącymi z głośników przemowami Churchilla i Roosevelta oraz lakoniczną datą: 6 czerwca 1944 r. Jest to tzw. D-Day, czyli prymarna faza "Operacji Overlord" – lądowania alianckich wojsk w Normandii oraz stopniowego odzyskiwania zajętych przez Hitlera terytoriów. Już od pierwszych minut jesteśmy wrzuceni, niczym amerykańscy rekruci, w sam środek wojennego piekła. Otwierająca sekwencja, rozgrywająca się w samolocie pełnym czekających na desant spadochroniarzy, swoją formą przypomina bardziej wypieszczoną graficznie grę komputerową niż próbę oddania realiów na froncie. Laserowe ostrzały i efektowne wybuchy, akrobatyczne ujęcia POV ze skoku na spadochronie, a nawet panoramy swoją stylistyką nawiązują bardziej do "Wolfensteina" niż klasyki wojennego kina. 

Zadanie brygady wydaje się proste: wysadzić w powietrze niemieckie centrum łączności, zlokalizowane w kościelnej wieży jednej z przybrzeżnych wiosek. Jednak wobec zdziesiątkowania alianckich żołnierzy podczas zrzutu i kumulacji znacznej części wrogich wojsk na wybrzeżu, ocalała z desantu piątka będzie musiała wykazać się nie lada sprytem, by doprowadzić swoją misję do końca.

Lądowanie we Francji zmienia fabularne wektory, a atmosfera zaczyna przesiąkać fantastycznymi elementami, jakby sama wojna była doświadczeniem tak skrajnym, że aż nierealnym. Normandzki las, pięknie doświetlony, wygląda niczym tajemniczy ogród, z rozkładającymi się zwłokami niezidentyfikowanych zwierząt i młodą Francuzką, która pojawia się niespodziewanie na drodze spadochroniarzy. Chloe, mieszkająca w okupowanej wiosce, staje się przewodniczką żołnierzy oraz kluczowym elementem dalszego rozwoju wydarzeń.



Wojskowa misja schodzi na drugi plan, kiedy główny bohater, Boyce, trafia podczas poszukiwania kolegów do tajnego niemieckiego laboratorium, w którym trwają prace nad stworzeniem dosłownej wersji nietzscheańskiego Übermenscha – żołnierza-zombie.

W oczy mocno rażą scenariuszowe niedorzeczności – od przekłamań historycznych (w czasach drugiej wojny światowej czarnoskóry Boyce prawdopodobnie nie dostałby nawet amunicji na froncie, nie mówiąc już o przynależności do elitarnej jednostki powietrznodesantowej), aż po naginanie realiów: raz niemieckich żołnierzy alarmuje szelest na poddaszu, innym razem przekrzykująca się o świcie amerykańska brygada nie budzi żadnego z mieszkańców wioski. Oczywiście kwestią sporną pozostaje sensowność spierania się o historyczne realia przy produkcji podważającej faktografię – Tarantino pokazał jednak, że można przeprowadzić brawurową historyczną dekonstrukcję, pozostając wiernym duchowi epoki.

Choć sama idea "tysiącletniej armii tysiącletniej Rzeszy", jak nazywa się w "Overlord" tworzonych właśnie zombie-żołnierzy, nie wydaje się wcale tak całkowicie nierealna w obliczu haniebnych medycznych praktyk hitlerowskich "doktorów" i "naukowców" (wszak naziści dopuszczali się na podbitej ludności każdego bestialstwa), to narracyjny przeskok i gwałtowna zmiana stylistyki z kameralnego dramatu wojennego na dosadny slasher, czerpiący z gore i kina eksploatacji, sprawia, że obie konwencje wydają się chybione. Z jednej strony próby subtelnej ekspozycji psychiki bohaterów i rodzącej się pomiędzy nimi więzi, z drugiej – fetyszyzowanie tortur w stylu horroru klasy B. Stylistyczne szwy, którymi zszyto scenariusz, rozchodzą się przez odmienny ciężar gatunkowy jego poszczególnych elementów – bez względu na realizacyjną sprawność ekipy produkcyjnej.



Zawiódł też casting – choć warto przyklasnąć próbie postawienia na świeże twarze, to aktorom zabrakło charyzmy, by stworzyć postaci zapadające w pamięć. Niepokorny Ford (Wyatt Russell) i złośliwy, ale sympatyczny Tibbet (John Magaro) to zbyt mało, by bohaterowie zostali z widzami choć chwilę po seansie. Całkiem nieźle w roli czarnego charakteru odnalazł się Pilou Asbæk – do momentu finałowej transformacji, która wypadła wręcz karykaturalnie.

Pomimo solidnej realizacji (na szczególne wyróżnienie zasługuje udźwiękowienie – duszne, przytłaczające, przejmujące), "Operacja Overlord" nie była w stanie podźwignąć gatunkowego miszmaszu. Film ogląda się jak kolaż początkującego grafika – choć poszczególne elementy zapowiadały się obiecująco, to zabrakło pomysłu i umiejętności, by połączyć je w brawurowy, nowatorski sposób. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones