Kiedy zdawało się już, że temat zombie została wyeksploatowany na wszelkie sposoby, ktoś wpadł na pomysł wysłania żywych trupów do walki przeciw bandzie podstarzałych zapaśników. To nie mógł być
Dziesiątki podwórkowych debat poświęcono palącej kwestii - czy amerykańscy zapaśnicy walczą naprawdę, czy udają? A jeśli udają, to do jakiego stopnia? Czy zaplanowany jest każdy cios? A może tylko wynik? Niezależnie od wniosków, cała "paczka" czekała na koniec piątkowego pasma Cartoon Network i godzinę z wrestlingiem na TNT. Oczywiście szybko wyłoniły się frakcje kibicujące poszczególnym zawodnikom, a w konsekwencji powstała nasza własna amatorska "liga". Skrajna głupota i nieodpowiedzialność - nikogo do takiej rozrywki nie zachęcam, chcę jedynie podkreślić z jak dużym sentymentem podszedłem do "Pro Wrestlers vs. Zombies", które jest niczym "Niezniszczalni" z dawnymi gwiazdami ringu zamiast bohaterów kina akcji.
Jim "Hacksaw" Duggan i "Rowdy" Roddy Piper wprawdzie kończyli już kariery, gdy zainteresowałem się wrestlingiem, ale Kurt Angle i Matt Hardy byli u szczytu popularności. Tego drugiego zdarzało mi się nawet udawać w naszych chałupniczych "pojedynkach". Skłamałbym jednak twierdząc, że w "Pro Wrestlers vs. Zombies" występują moi dawni idole. Prędzej obsadziłbym Big Van Vadera, Bookera T, Ravena czy Stinga w kostiumie nawiązującym do "Kruka"... Cody Knotts doskonale wie, co najbardziej emocjonuje współczesną publiczność - kogo Stallone wciągnie do kolejnej części "Niezniszczalnych"? Który heros zasili szeregi Avengers? Jaki będzie skład Ligi Sprawiedliwych? Podobne spekulacje napędzają dziesiątki debat na forach internetowych i rzeczywiście trudno odmówić sobie przyjemności fantazjowania o "drużynie marzeń".
Historia "Pro Wrestlers vs. Zombies" rozpoczyna się od zabójstwa w ringu. Nikt dzisiaj nie ma wątpliwości, że wrestling jest całkowicie udawaną rozrywką, ale nawet inscenizacje popisowych wyczynów są dużym zagrożeniem dla zdrowia, a nawet życia. Narzędziem mordu jest tutaj jeden z najgroźniejszych ciosów - tombstone piledriver (jego niewłaściwe wykonanie zakończyło ringową karierę Steve'a Austina), a wykonawcą Shane "The Franchise" Douglas - w Polsce całkowicie anonimowa postać, w Stanach uosobienie niezależnego wrestlingu. Fabuła kręci się wokół zemsty pomyślanej jako ustawiona rozgrywka w opuszczonym więzieniu. Gdy jednak wiekowe gwiazdy zapasów docierają na miejsce, okazuje się, że ich przeciwnikami są wygłodniałe zombie (horda składa się w znacznej mierze z zawodników niekomercyjnej ligi Extreme Rising).
Wrestlerzy od lat przenikają do świata kina, co nie jest dla nich aż tak dużym wyzwaniem, ponieważ dyscyplina sportowa, którą uprawiają wymaga posiadania umiejętności aktorskich. Jednymi z pierwszych byli Hulk Hogan czy występujący w filmie KnottsaRoddy Piper, obecnie zdecydowanie najpopularniejszym jest natomiast The Rock. Zawodnicy wcielali się już w komandosów, oprychów, bohaterów i zabójców, a nawet w "Pana Nianię", ale żaden z nich nie próbował dotąd przeniesienia na ekran zapasów. Trudno się dziwić, bo skoro wiarygodność skomplikowanych ciosów jest znikoma, to przecież nie mogłyby trafić do poważnego filmu sensacyjnego. "Pro Wrestlers vs. Zombies" tworzy jednak odpowiednie warunki ku wyciągnięciu esencji z aktorów-zapaśników, a wszystko za sprawą niskobudżetowej, zamierzonej tandety.
Fundusze na realizację filmu zostały zebrane głównie za sprawą Kickstartera, a więc reżyser nie musiał obawiać się o brak publiczności. W promocji pomogła także dystrybucja Troma Entertainment, której wielbiciele sięgają po każdy tytuł z katalogu (w ten sposób dowiedziałem się o istnieniu "Pro Wrestlers vs. Zombies"). W większości opinii o filmie dominuje irracjonalny sentymentalizm i jestem przekonany, że stanowi on warunek konieczny do bezbolesnego przebrnięcia przez produkcję Knottsa. Fani horrorów z udziałem zombie nie mają tu czego szukać, rola trupów jest peryferyczna. "Pro Wrestlers vs. Zombies" to przede wszystkim hołd ku czci starej gwardii wrestlingu. Sumienie nie pozwala mi na wystawienie wyższej oceny niż 4/10, ale nie wstydzę się przyznać, że dodałem film do ulubionych.