Recenzja filmu

Reality (2023)
Tina Satter
Sydney Sweeney
Josh Hamilton

Interpretacja: inwigilacja

Jedność czasu i miejsca, ograniczona ilość postaci oraz akcent położony na dialog sugerują kolejną łatkę: "teatralność". Coś jednak jest na rzeczy, bo zanim Satter nakręciła film,
Interpretacja: inwigilacja
źródło: Materiały prasowe
Gdyby Reality Winner była postacią fikcyjną, trzeba by przewrócić oczami w reakcji na nachalny symbolizm jej personaliów. "Zwyciężczyni Rzeczywistości"? Dajcie spokój. Rzeczywistość pisze jednak dziwne scenariusze, czego najlepszym dowodem jest film "Reality". "Dowód" to przecież słowo na miejscu, bo za scenariusz służy tu najprawdziwszy materiał dowodowy: transkrypcja przesłuchania tytułowej bohaterki przez agentów FBI, które miało miejsce w 2017 roku. Trzy osoby gadają przez osiemdziesiąt minut, przez większość czasu w nieumeblowanym pokoju, a ogląda się to jak pełnoprawny thriller. Czyli - winner.

Punkt wyjścia nie do pozazdroszczenia: jak gdyby nigdy nic wracasz sobie z zakupów, a tu pod domem czeka oddział agentów FBI z listą niewygodnych pytań. Reżyserka Tina Satter rekonstruuje felerny dzień z życia Reality Winner (Sydney Sweeney): oto niepozorna dziewczyna z przedmieść - wielkooka blondynka w szortach, koszuli i trampkach - zostaje wzięta w kleszcze bezlitosnego aparatu władzy. W przestrzeni amerykańskiej zwyczajności nagle materializuje się wykrzyknik - a może raczej znak zapytania. "Reality" zgodnie ze swoim tytułem jest bowiem filmem, który obiera rzeczywistość z warstw pozorów, próbując dotrzeć do prawdy. Czemu agenci interesują się zwyczajną na pozór kobietą? Co - i czy w ogóle - ukrywa tytułowa Reality?


Konflikt wydaje się prosty: oto niewinna obywatelka kontra bezwzględni urzędnicy. Szybko jednak zaczynamy podejrzewać, że "rzeczywistość" sytuacji jest nieco bardziej zagmatwana. Cały thriller w "Reality" bierze się z napięcia między pozorem a faktem, między podejrzeniem a potwierdzeniem. Widz (o ile nie słyszał wcześniej o sprawie Winner) zostaje wrzucony w sytuację bez przygotowania i zmuszony jest procesować dane na bieżąco. Na dodatek - w miarę jak wypływają kolejne poszlaki - trzeba rewidować poczynione na gorąco założenia. Portret bohaterki się komplikuje, a do elementów układanki, które zdają się potwierdzać pozory (instruktaż CrossFitu, zajęcia jogi, pies na podwórku, kot pod łóżkiem) dochodzą bardziej dysonansowe klocki: a to różowy (!) karabin w szafie, a to egzemplarz Koranu na półce. Satter nieustannie trzyma nas jednak w gotowości do wątpliwości. Testując kolejne interpretacyjne nakładki, stopniowo uświadamiamy sobie, jak łatwo przechodzimy od indukcji do dedukcji do redukcji, jak łatwo ulegamy myślowym kalkom i stereotypom.

Jedność czasu i miejsca, ograniczona ilość postaci oraz akcent położony na dialog sugerują kolejną łatkę: "teatralność". Coś jednak jest na rzeczy, bo zanim Satter nakręciła film, wystawiła "Reality" na scenie jako spektakl "Is This a Room". Ów pokój ("room") - naga, nieumeblowana przybudówka - funkcjonuje tu zresztą niczym scena, nie przymierzając: galeryjny kubik, w którym mogą błysnąć (i błyszczą) aktorzy. Sweeney jest rewelacyjna, a Josh Hamilton i Marchánt Davis w rolach agentów FBI dzielnie dotrzymują jej kroku. Ale choć mamy tu aktorstwo jak najbardziej "zerowe", utrzymane w ryzach psychologiczno-obyczajowego "realizmu", teatr "Reality" jest teatrem z ducha brechtowskim. Satter przekłuwa balonik ekranowej iluzji, przypominając nam raz za razem, że oglądamy inscenizację i że za scenariusz robi tu stenogram. Co więcej, reżyserka wskazuje, że faktografia nie jest kompletna: zapis aż roi się od dziur, "redagowanych" fragmentów, które wykreślono z dokumentu cenzorskim czarnym flamastrem. Autorka pyta, na ile tytułowa "rzeczywistość" jest w ogóle poznawalna i co stoi na przeszkodzie do jej poznania? Czy to problem natury filozoficznej, zagwozdka z dziedzin epistemologii i ontologii, czy może raczej - bliżej ziemi - problem polityczny?


Tu rysuje się ciekawy paradoks filmu. Satter opowiada wprost o polityce w działaniu, o nagim życiu w trybach rządowej machiny: bohaterka jest osobą, która w konkretnym politycznym kontekście podjęła konkretną polityczną decyzję. A jednak ów kontekst pozostaje na marginesie filmu. Po części jest to decyzja czysto dramaturgiczna: reżyserka przecież generuje kilo napięcia, spieniężając zagadkę tego, kim jest i czego chce Reality. Sama bohaterka odrzuca zresztą narzucające się kalki interpretacyjne, lekceważąc porównanie do Edwarda Snowdena. "Reality" odsyła oczywiście do konkretnej, pozaekranowej rzeczywistości, portretując pęknięty kraj, w którym polityka kipi i prowokuje do radykalnych obywatelskich reakcji. Ale reżyserka unika doraźności. To nie jest film o zagrożeniach Trumpizmu, przedwyborcza agitka ani zagrzewająca do boju martyrologia. Satter interesują uniwersalne mechanizmy docierania do - czy może raczej: kreowania - prawdy.

Trochę jak "Oppenheimer", "Reality" jest przede wszystkim filmem o rozmowach w pomieszczeniach (w tym wypadku: w zasadzie jednym pomieszczeniu). Christopher Nolan opowiedział historię człowieka, który próbuje wytłumaczyć rządowej machinie niuanse fizyki kwantowej i swojej biografii. Machiny nie interesują jednak niuanse, tylko zera i jedynki: władza sprowadza fizykę do dylematu "bomba atomowa czy bomba wodorowa", a biografię do dylematu "zdrajca czy patriota". Podobnie dzieje się w "Reality", gdzie dwaj urzędnicy próbują wcisnąć okrągły klocek czyjegoś życiorysu w kwadratową ramkę rządowej biurokracji. I właśnie tu procentuje wspomniany minimalizm inscenizacji (czy, jak kto woli, "teatralność"). Oszczędność formy pozwala bowiem wybić na pierwszy plan naczelny temat filmu: język.


"Reality" pokazuje język w działaniu: tyleż jako narzędzie w akcie komunikacji, co jako broń w akcie inwigilacji. Zanim agenci FBI przejdą do sedna, kluczą w kolejnych grzecznościowych frazesach, wymagających odbębnienia procedurach i formalnościach, próbach spoufalenia się i ucieczkach w dygresje. My zaś siedzimy jak na szpilkach, próbując odgadnąć, co jest tu strategią przesłuchania, a co zwykłą komunikacyjną niezręcznością. Josh Hamilton w roli agenta Garricka sprawdza się doskonale jako niepozorna twarz instytucjonalnej przemocy. Jego safandułowata fizjonomia i pełna sucharów gadka wydają się nieszkodliwe - póki nie wychynie zza nich nieczuły, urzędniczy rygor. Nigdy nie wiesz, czy kolejna niezgrabna anegdota tego wujcia-okularnika nie służy aby temu, by zmiękczyć przesłuchiwaną i przygotować grunt pod jakąś trzymaną w zanadrzu groźbę. Właśnie dlatego za scenariusz filmu mógł posłużyć "nagi" stenogram: bo przesłuchanie nie jest "prawdziwą", "naturalną", "rzeczywistą" rozmową, tylko wyrachowanym performansem stopniowego zaciskania pętli, z własną perfidnie sfunkcjonalizowaną dramaturgią.

Równie intrygujący społeczny taniec wykonuje Sweeney. Reality stoi (dosłownie) pod ścianą i robi dobrą minę do złej gry. To aktorskie ćwiczenie z grania dwóch rzeczy na raz: bohaterka musi przecież manifestować chęć kooperacji, godząc się na kolejne inwazje w swoją prywatność. Jej grzeczna otwartość to tylko społeczna maska, pod którą buzuje strach. Jej słowa to pusty rytuał savoir-vivre’u: kolejna konwencja, kolejna gra. Sweeney świetnie akcentuje komunikacyjne dysonanse, gdy Reality robi jakąś gafę i nagle zaczynają zgrzytać sprzeczne kody zachowania. Dziewczyna żartuje na przykład z tego, że dyskretnie przekłamała swoją wagę w dowodzie osobistym - ale dowcip odbija się od ściany służbowego braku poczucia humoru. W takich momentach "Reality" otwiera się na odczytanie dżenderowe: jako opowieść o kobiecie tłumaczącej się z siebie mężczyznom. Opowieść o kobiecie mierzonej, ważonej, fotografowanej i egzaminowanej przez aparat patriarchatu.


Nadzór, który portretuje Satter, ma jednak szerszy, niemal absolutny zasięg. Nie zapominajmy, że oglądamy inscenizację stenogramu. Wszystko tutaj zostało podsłuchane, nagrane, zapisane. Implikacja mrozi krew w żyłach: bo kiedy już raz wcisną "record", czemu mieliby kiedykolwiek wcisnąć "stop"? Zresztą kto wie, jak dawno temu zaczęli nagrywać. Przecież przesłuchanie Reality okazuje się zaledwie formalnością. Sprawa została zamknięta, jeszcze zanim się rozpoczęła, a cała paplanina służy tylko wydobyciu niepodzielnej reszty: ostatniego, nieprzepisywalnego na zera i jedynki strzępka informacji. Chociaż rzeczywistość totalnie zinwigilowano, została jedna jedyna wątpliwość, jedno jedyne pytanie: dlaczego? W czasach postępującej cyfryzacji można spróbować odnaleźć w tym otuchę. Gdzieś tam, poza bazami danych, istnieje jeszcze czynnik x. Człowiek.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones