Recenzja filmu

Saint Maud (2019)
Rose Glass
Morfydd Clark
Jennifer Ehle

Oto ja, służebnica Pańska

Choć po pierwszym akcie łatwo odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kolejnym horrorem satanistycznym, Glass ponownie udaje się zwieść widza. Pisząc hagiografię św. Maud, reżyserka czerpie
Oto ja, służebnica Pańska
Chrześcijańscy święci z reguły nie mieli łatwego życia. Trudno wszak o hagiografię, której ukoronowaniem nie byłaby spektakularna śmierć zadana z rąk (lub na zlecenie) ludzi niepodzielających entuzjazmu dla nauk Chrystusa. Jeśli zaś los (czy też miłościwy Bóg) oszczędził swym pokornym sługom męczeństwa, oni sami często podejmowali decyzję o wyrzeczeniu się dóbr doczesnych. Doczekując swych dni w ubóstwie, cierpienie dyscyplinowanego ciała ofiarowywali Panu. 


Maud (a właściwie Katie), tytułowa bohaterka filmu debiutującej za kamerą Rose Glass, wydaje się podzielać tę filozofię. Poznajemy ją, gdy przygotowuje się do opuszczenia swego ascetycznie urządzonego mieszkania, aby podjąć się opieki nad umierającą kobietą. Pakując swój skromny dobytek, prowadzi wewnętrzny monolog. Jak przystało na pilną uczennicę, relacjonuje swemu nauczycielowi poczynione postępy i wyraża nadzieje na przyszłość u jego boku. 

Jeśli wydaje się Wam, że w sposobie, w jaki Maud zwraca się do Boga, pobrzmiewa frywolny ton, trafiliście na właściwy trop. Widzowie o wrażliwych uczuciach religijnych zapewne poczują się zgorszeni erotycznym wymiarem relacji bohaterki z Bogiem. Wsłuchując się w komunikaty wysyłane jej przez Pana, Maud doznaje bowiem seksualnej rozkoszy – nie jest on dla niej milczącym, wyniosłym bóstwem, lecz czułym kochankiem, który pod postacią ciepłej, pulsującej energii przepływa przez jej ciało, dając poczucie spełnienia i bezpieczeństwa. 

Takie rozwiązanie formalne może się wydać co najmniej ryzykowne, Glass udaje się jednak nie popaść ani w śmieszność, ani w wulgarność. Oddając narrację w ręce budzącej niepokój, choć jednocześnie niewinnej protagonistki, reżyserka przywraca zmysłowości wymiar duchowy. W dużej mierze jest to także zasługa aktorki. Subtelnej, praktycznie pozbawionej makijażu twarzy Morfydd Clark bliżej niż do dwuznacznego uśmiechu Sashy Grey jest do świętej Teresy dłuta Berniniego czy bohaterek barokowych płócien pędzla Caravaggia czy Rembrandta.

O ile życie duchowe Maud zostaje sportretowane niezwykle barwnie, o tyle trudno oprzeć się wrażeniu, że jej ziemska egzystencja została zaledwie muśnięta. Historię dziewczyny musimy poskładać z odłamków jej relacji z otoczeniem: zmagającą się z odmawiającym posłuszeństwa ciałem Amandą (Jennifer Ehle) i umilającą jej ostatnie chwile pracownicą seksualną, przypadkowo spotkaną koleżanką z poprzedniej pracy, chłopakiem poznanym w barze. Ze szczegółów przekazywanych w dialogach wyłania się dramat kobiety samotnej, która nie radząc sobie z traumą, zwraca się ku wierze.

Chłód, jaki panuje w relacjach między protagonistką a stającymi na jej drodze osobami, nie jest jednak zarzutem pod adresem reżyserki. Mimo że perspektywa konfrontacji Maud z innymi bohaterami wydaje się kusząca, Glass nie ulega tej pokusie. Izolując ją od otoczenia, podbija schizofreniczny klimat swojego dzieła, a przy okazji wydobywa mrok z tego elementu, który w typowym horrorze byłby kontrapunktem dla zmagającej się z demonami przeszłości dziewczyny. 


Choć po pierwszym akcie łatwo odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kolejnym horrorem satanistycznym, Glass ponownie udaje się zwieść widza. Pisząc hagiografię św. Maud, reżyserka czerpie przyjemność zarówno z odniesień do innych produkcji filmowych, jak i igrania z przyzwyczajeniami odbiorców. Efektem jest jeden z najbardziej oryginalnych horrorów ostatnich lat: niezwykle sensualny i wysmakowany wizualnie portret szaleństwa. Źródłem grozy nie są tu jump scare'y ani efekty gore, lecz precyzyjnie wykalkulowana krytyka fundamentalnych wartości.

Podobnie jak Pascal Laugier w głośnym "Martyrs. Skazani na strach" Rose Glass schodzi z metafizyki na poziom cielesności, a przy okazji zgrabnie wplata w historię nietzscheańską krytykę chrześcijaństwa jako religii, u podstaw której leżą cierpienie i przemoc. Koniec końców granica między sprawowaniem kultu a szaleństwem okazuje się niezwykle cienka. Ot, jeśli mówisz do Boga, jesteś religijny. Jeśli Bóg mówi do Ciebie, jesteś wariatem. 
1 10
Moja ocena:
9
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Druga połowa października to w kinach zazwyczaj okres zacierania rączek dla fanów wszelkiej maści... czytaj więcej