Można lubić ten ciągły aktorski eksces i inscenizacyjną przesadę, nawet jeśli wymknęły się one Howardowi spod kontroli. "Eden" byłby jednak dużo łatwiej przyswajalny, gdyby było w nim czuć więcej
Doktor Friedrich Ritter (Jude Law) przestał mieć jakiekolwiek wątpliwości. Pierwsza wojna światowa pokazała prawdziwe ludzkie oblicze. Europa z promieniującego na cały świat cywilizacyjnego ośrodka przemieniła się w epicentrum zepsucia, zła i degeneracji. Lekarz, przenosząc się na Floreanę, jedną z wysp archipelagu Galapagos, nie szuka raju. On ucieka z piekła. Za nim podąża jego partnerka, fanatyczka i wyznawczyni Dore (Vanessa Kirby). W nowym miejscu lekarz stanie się filozofem. Z dala od etycznej zgnilizny na kontynencie, zacznie pisać ideologiczne manifesty i pracować na przełomową książką (patetycznie nazywaną "manuskryptem"), mającą przywrócić właściwy porządek rzeczy i zrekonstruować upadły system wartości. W skrócie: uratować ludzkość po spektakularnym upadku. Proste.
Swoje pobudki, by osiąść na Floreanie mają również kolejni przybysze. Celem przeprowadzki dla Heinza (Daniel Brühl), prostego urzędnika, jest szansa na podreperowanie zdrowia, chorującego na gruźlicę syna, Harry’ego. Razem z nimi na Galapagos przyjeżdża również Margaret (Sydney Sweeney). Dziewczyna nie ma innego wyboru ani jakichkolwiek możliwości. W Niemczech nic ani nikt na nią nie czeka. Z kolei austriacka "baronowa" Eloise Wehrborn de Wagner-Bosquet (Ana de Armas) z trójką swoich kompanów planuje wybudować na wyspie luksusowy hotel, kurort i przystań dla milionerów z całego świata. Pogoń za marzeniami jeźdźców bez głowy.
W szerokim historycznym planie "Eden" wyraża niespokojnego ducha pierwszej połowy XX wieku albo współczesnego, ciągle żywego, wyobrażenia o tych czasach. W ideologicznych postawach wiodących postaci Ron Howard wraz ze scenarzystą Noah Pinkiem lokują szereg postaw i życiowych potrzeb. "Eden" unika przy tym tonów średnich, dając upust emocjonalnym skrajnościom, przesadzie i ekstremalnym doświadczeniom. Mamy więc myślicieli-radykałów chętnie wyrzucających historiozoficzne diagnozy "Demokracja. Faszyzm. Wojna". Mamy szukające szczęścia i bogactwa zbłąkane dusze oraz przyziemną, prostolinijną rodzinę upatrującą w życiu na wyspie szansę na stabilizację, zyskanie spokoju i bezpieczeństwa. Uciekinierzy, wygnańcy, ekonomiczni emigranci.
Dla każdej ze stron od początku jest jasne, że życie w zgodzie będzie niemożliwe. Dramaturgiczną osią "Edenu" będą więc liczne podstępy, psychologiczne gry, udawane sojusze, przysługi, rewanże i dalekie od bezinteresowności gesty. Gra w kotka i w kotka. Czasami Howardowi udaje się wytworzyć autentyczne napięcie jak choćby przy pierwszym spotkaniu rodziny Heinza z Ritterem. Wymiana uprzejmości podszyta niewygodnym poczuciem naruszenia prywatności. Serdeczne przywitanie połączone z zaznaczaniem wyższości. Wszyscy tacy sami, ale równi i równiejsi. Kiedy indziej Howard rezygnuje z dwuznaczności i pozwala na szarżę, grę w otwarte karty. To przestrzeń, w której swobodnie odnajduje się de Armas. Jej baronowa jest sztuczna, fałszywa i zakłamana do szpiku kości. Wilk w wilczej skórze. Jej obłęd objawia się w złudzeniach, majakach i wyobrażeniu siebie "jako uosobieniu perfekcji". Nieznośna postać i dalece przestrzelona rola.
Noah Pink pisze postaci dużymi literami, z podkreśleniem, a każde zdanie kończy wykrzyknikiem. Niestety prowadzący aktorów Ron Howard nie jest hamulcowym. Role Any de Armas i Jude’a Lawa niejednokrotnie zbliżają się w rejony parodii czy kabaretowego skeczu. Obłąkana, salonowa baronowa w swojej ekstrawagancji jest całkowicie niewiarygodna, a siedzącego przed maszyną do pisania Rittera, wygłaszającego egzystencjalne komunały i przekonanego o wnikliwości swoich przemyśleń ("ludzie to zwierzęta!"), trudno brać na poważnie. Wzniosłe filozoficzne dywagacje uratowałaby nawet odrobina sarkazmu. Próżno jej jednak szukać. Wyciszone postaci Sweeney i Brühla, nie domagające się uwagi i starające się żyć na uboczu, zdają się pochodzić z zupełnie innego filmowego uniwersum.
Można lubić ten ciągły aktorski eksces i inscenizacyjną przesadę, nawet jeśli wymknęły się one Howardowi spod kontroli. "Eden" byłby jednak dużo łatwiej przyswajalny, gdyby było w nim czuć więcej premedytacji. Finalnie film stoi w rozkroku między traktatem o prymarnych ludzkich instynktach a niezamierzoną zgrywą. Wysokie ambicje gaszone są przez dziwaczność tekstu. Oparta na faktach historia stoi w sprzeczności z sytuacyjnymi niedorzecznościami. Niespełnione kino przetrwania. Dla tych, co na i przed ekranem.