Recenzja filmu

San Andreas (2015)
Brad Peyton
Dwayne Johnson
Carla Gugino

Masa krytyczna

Reszta jest zagładą – piekłem odmalowanym z niezłym wyczuciem filmowej materii. Technicznie utwór ma lepsze i gorsze momenty, ale gdy przychodzi do samej destrukcji, reżyser zdejmuje nogę z
Kręcimy film o trzęsieniu ziemi? Potrzebujemy aktorki z wielkim biustem! Oto bezpretensjonalna logika, stojąca za narodzinami filmu Brada Peytona. I tak, ziemia się trzęsie, biust podskakuje, a w środku całej zawieruchy bicepsy napina Dwayne "Skała" Johnson. Nie po raz pierwszy Matka Natura zadarła z niewłaściwym facetem.



Ziemia pęka wzdłuż całego uskoku San Andreas – od zapory Hoovera w Nevadzie przez Los Angeles aż po San Francisco. Kolejne wstrząsy zamieniają metropolie w wielkie gruzowiska i rozdzielają bohaterów: pracującego w służbach ratowniczych Raya (Johnson), jego córkę Blake (Alexandra Daddario) i już-wkrótce-byłą-żonę Emmę (Carla Gugino). Ray wygląda, jakby sam mógł przenieść kilka płyt tektonicznych, więc szybko zakasa rękawy i rusza na ratunek bliskim. W tym samym czasie, w ultranowoczesnym centrum operacyjnym, sejsmolodzy do spółki z mediami wysyłają w eter cenny komunikat: kiedy świat rozpada się na kawałki, trzeba schować się pod stołem.

Peyton – znany dotąd głównie z kina przygodowego dla młodzieży – próbuje rozproszyć naszą uwagę i poprowadzić równolegle kilka wątków. Mamy więc pociesznych braci podróżujących z córką Raya; jest szef sejsmologów uświadamiający dziennikarkę w kwestii znaczenia swojej profesji; wreszcie – tchórzliwy ojczym Blake, prezes wielkiej korporacji deweloperskiej, który – jak to w filmie o herosach klasy średniej bywa – okazuje się jedynym czarnym charakterem. Z wypchanych po brzegi kliszami, fatalnie napisanych opowiastek sprawdza się jednak tylko ta, w której Skała bierze na klatę trzęsienie ziemi, żeby przepracować traumę z przeszłości. Rayowi, typowi twardziela o gołębim sercu, nie obce są łzy wzruszenia, a Johnson – co zaskakujące – potrafi wtłoczyć życie w drewnianą postać. Ma też odzywkę, pod którą specjalnie napisano całą, rozbudowaną sekwencję akcji. Finał rzeczonej sceny (będziecie wiedzieć, gdy usłyszycie) to "San Andreas" w pigułce: pochwała wartości rodzinnych, tradycyjny amerykański symbol w tle oraz seksualny podtekst.



Reszta jest zagładą – piekłem odmalowanym z niezłym wyczuciem filmowej materii. Technicznie utwór ma lepsze i gorsze momenty, ale gdy przychodzi do samej destrukcji, reżyser zdejmuje nogę z hamulca. Ujęcia przewracanych jak klocki domina budynków oraz zalanego falą tsunami San Francisco mają odpowiednią gęstość i ciężar, a powietrzno-morsko-lądową odyseję bohaterów ogląda się na jednym wdechu. Ponadto, "San Andreas" ma też wymiar, że tak powiem, propagandowo-utylitarny. Bohaterowie sypią dobrymi radami (pierwsza pomoc zawsze w cenie), a nad krzątającymi się ratownikami powiewa amerykańska flaga.  
Gdy w jednej ze scen wali się słynny napis "Hollywood" na wzgórzach Santa Monica, chciałoby się przekuć ten obrazek w metaforę całego filmu, Fabryki Snów implodującej za sprawą blockbusterowej masy krytycznej. Byłaby to jednak przesadna złośliwość. "San Andreas", choć nieudane, zapewnia niezbędne minimum eskapistycznej frajdy.
1 10
Moja ocena:
5
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino katastroficzne musi być naiwne. Taką tezę można postawić po ostatnich dwóch dekadach filmów... czytaj więcej
Recepta na zrobienie porządnej produkcji przynależącej do gatunku kina katastroficznego wydaje się... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones