Tu nic nie dzieje się według znanych zasad. Nie ma klasycznej fabuły, ciągu przyczynowo-skutkowego ani nawet stabilnego punktu odniesienia. Zamiast tego widz otrzymuje coś rzadszego: podróż przez
Tu nic nie dzieje się według znanych zasad. Nie ma klasycznej fabuły, ciągu przyczynowo-skutkowego ani nawet stabilnego punktu odniesienia. Zamiast tego widz otrzymuje coś rzadszego: podróż przez świat pamięci, który ulega zatarciu, rozszczepieniu i mitologizacji. Wojciech Jerzy Has, adaptując prozę Brunona Schulza, tworzy film o wyjątkowym charakterze – seans bardziej literacki niż narracyjny, bardziej emocjonalny niż logiczny. Kino, które nie tyle się ogląda, co się w nim trwa.
Józef (Jan Nowicki) przybywa do tytułowego sanatorium – miejsca odrealnionego, w którym czas został zawieszony, cofnięty, może nawet unieważniony. Dowiaduje się, że jego zmarły ojciec nadal tu żyje, choć z każdą chwilą ta obecność staje się coraz mniej uchwytna. Bohater wędruje przez kolejne przestrzenie, które przypominają fragmenty dzieciństwa, pozostałości po mieście, które istniało tylko w wyobraźni, galerie postaci nie do końca realnych – a jednak bliskich. Has nie tłumaczy, kim są ani co oznaczają. Pozwala im być. Dzięki temu film funkcjonuje jak zbiorowy sen – z jednej strony osobisty, z drugiej archetypiczny.
Film Hasa unika dosłowności, ale jest głęboko konsekwentny wizualnie. Scenografia, zdjęcia Edwarda Kłosińskiego, światło i kompozycja kadrów budują świat osobny – gęsty, niemal klaustrofobiczny, jakby zamknięty w szklanej kopule pamięci. Każde wnętrze, każda ulica czy pokój mają wagę – nie jako realistyczna przestrzeń, ale jako symbol. Zegary, manekiny, lustra, pociągi – to wszystko powtarza się niczym refren, przynosząc nowe znaczenia, choć nie oferując rozwiązań.
W tym świecie najważniejsze są czas i pamięć. Czas nie płynie – on się zacina, zawraca, zapętla. Przeszłość i teraźniejszość przenikają się, tworząc nowe układy. Sanatorium jest nie tyle miejscem, co stanem – próbą ocalenia tego, co znika. Ale Has nie daje złudzeń: pamięć jest zawodna, fragmentaryczna, podległa fantazji. Nie przywraca przeszłości, lecz tworzy jej wyobrażenie. W tym sensie "Sanatorium pod Klepsydrą" nie jest sentymentalne. Jest boleśnie świadome iluzji, w jaką wchodzimy, próbując zatrzymać to, co przemija.
Relacja bohatera z ojcem – kluczowa emocjonalnie – toczy się nie w dialogu, lecz w cieniu nieuchronnego rozstania. Ojciec nie jest tylko osobą – jest figurą utraty, nieuchwytnego sensu, który próbuje się jeszcze raz przywołać, zanim zniknie na dobre. Postacie kobiece pojawiają się równie ulotnie – jako obrazy, widma, wspomnienia niespełnionych namiętności.
Has nie daje odpowiedzi. Jego film staje się pytaniem: czy można ocalić cokolwiek z przeszłości, jeśli pamięć jest tak plastyczna, a czas – nieubłagany? W świecie bez chronologii i porządku, zostaje tylko obraz – ruchomy, niestabilny, ale intensywny. I właśnie w tej ulotności tkwi siła filmu.
"Sanatorium pod Klepsydrą" nie próbuje się podobać. Nie schlebia widzowi. Ale zostaje w nim na długo – jako doświadczenie, które nie daje się zapomnieć. To kino, które wymaga – ale też wynagradza. Bo nie opowiada nam świata, tylko nas wprowadza w jego głębszy wymiar – tam, gdzie rzeczywistość przestaje wystarczać, a wyobraźnia próbuje zapełnić pustkę po tym, co minęło.
I choć nie daje ukojenia, pozostawia coś cenniejszego: świadomość, że nawet to, co zniknęło, nadal może żyć – jeśli potrafimy je przyśnić.