Recenzja filmu

Sanatorium pod klepsydrą (1973)
Wojciech Has
Gustaw Holoubek
Jan Nowicki

Tam, gdzie czas nie obowiązuje

Tu nic nie dzieje się według znanych zasad. Nie ma klasycznej fabuły, ciągu przyczynowo-skutkowego ani nawet stabilnego punktu odniesienia. Zamiast tego widz otrzymuje coś rzadszego: podróż przez
Tu nic nie dzieje się według znanych zasad. Nie ma klasycznej fabuły, ciągu przyczynowo-skutkowego ani nawet stabilnego punktu odniesienia. Zamiast tego widz otrzymuje coś rzadszego: podróż przez świat pamięci, który ulega zatarciu, rozszczepieniu i mitologizacji. Wojciech Jerzy Has, adaptując prozę Brunona Schulza, tworzy film o wyjątkowym charakterze – seans bardziej literacki niż narracyjny, bardziej emocjonalny niż logiczny. Kino, które nie tyle się ogląda, co się w nim trwa.


Józef (Jan Nowicki) przybywa do tytułowego sanatorium – miejsca odrealnionego, w którym czas został zawieszony, cofnięty, może nawet unieważniony. Dowiaduje się, że jego zmarły ojciec nadal tu żyje, choć z każdą chwilą ta obecność staje się coraz mniej uchwytna. Bohater wędruje przez kolejne przestrzenie, które przypominają fragmenty dzieciństwa, pozostałości po mieście, które istniało tylko w wyobraźni, galerie postaci nie do końca realnych – a jednak bliskich. Has nie tłumaczy, kim są ani co oznaczają. Pozwala im być. Dzięki temu film funkcjonuje jak zbiorowy sen – z jednej strony osobisty, z drugiej archetypiczny.

Film Hasa unika dosłowności, ale jest głęboko konsekwentny wizualnie. Scenografia, zdjęcia Edwarda Kłosińskiego, światło i kompozycja kadrów budują świat osobny – gęsty, niemal klaustrofobiczny, jakby zamknięty w szklanej kopule pamięci. Każde wnętrze, każda ulica czy pokój mają wagę – nie jako realistyczna przestrzeń, ale jako symbol. Zegary, manekiny, lustra, pociągi – to wszystko powtarza się niczym refren, przynosząc nowe znaczenia, choć nie oferując rozwiązań.

W tym świecie najważniejsze są czas i pamięć. Czas nie płynie – on się zacina, zawraca, zapętla. Przeszłość i teraźniejszość przenikają się, tworząc nowe układy. Sanatorium jest nie tyle miejscem, co stanem – próbą ocalenia tego, co znika. Ale Has nie daje złudzeń: pamięć jest zawodna, fragmentaryczna, podległa fantazji. Nie przywraca przeszłości, lecz tworzy jej wyobrażenie. W tym sensie "Sanatorium pod Klepsydrą" nie jest sentymentalne. Jest boleśnie świadome iluzji, w jaką wchodzimy, próbując zatrzymać to, co przemija.

Relacja bohatera z ojcem – kluczowa emocjonalnie – toczy się nie w dialogu, lecz w cieniu nieuchronnego rozstania. Ojciec nie jest tylko osobą – jest figurą utraty, nieuchwytnego sensu, który próbuje się jeszcze raz przywołać, zanim zniknie na dobre. Postacie kobiece pojawiają się równie ulotnie – jako obrazy, widma, wspomnienia niespełnionych namiętności.


Has nie daje odpowiedzi. Jego film staje się pytaniem: czy można ocalić cokolwiek z przeszłości, jeśli pamięć jest tak plastyczna, a czas – nieubłagany? W świecie bez chronologii i porządku, zostaje tylko obraz – ruchomy, niestabilny, ale intensywny. I właśnie w tej ulotności tkwi siła filmu.

"Sanatorium pod Klepsydrą" nie próbuje się podobać. Nie schlebia widzowi. Ale zostaje w nim na długo – jako doświadczenie, które nie daje się zapomnieć. To kino, które wymaga – ale też wynagradza. Bo nie opowiada nam świata, tylko nas wprowadza w jego głębszy wymiar – tam, gdzie rzeczywistość przestaje wystarczać, a wyobraźnia próbuje zapełnić pustkę po tym, co minęło.

I choć nie daje ukojenia, pozostawia coś cenniejszego: świadomość, że nawet to, co zniknęło, nadal może żyć – jeśli potrafimy je przyśnić.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?