Recenzja filmu

Sirât (2025)
Oliver Laxe
Sergi López
Bruno Núñez Arjona

Święty bas

Laxe sam siebie nazywa "człowiekiem radykalnej akceptacji", podkreślając przy okazji, że proces twórczy to pozbycie się ego i próba bezwarunkowego przyjęcia tego, co do filmu chce dodać
W eschatologicznej tradycji islamu Sirât to cieńszy niż włos i ostrzejszy od najostrzejszego miecza most rozpostarty nad Piekłem. Jego przeznaczeniem jest połączenie równiny Mahshar, miejsca Sądu Ostatecznego, z Rajem. Natomiast zadaniem – definitywne potwierdzenie prawości i siły wiary dusz oczekujących w zaświatach. Choć forma Sirâtu jest jedna, jego percepcja różni się w zależności od duchowej czystości jednostek. Prawi przejdą przez most błyskawicznie, a sama perspektywa drogi będzie dla nich szczęśliwa. Grzesznicy spojrzą na Sirat jak na karkołomny test, ich przeprawa będzie toporna i bolesna, a ryzyko upadku w piekielną otchłań – żywe, niedające wytchnienia.  

Najnowszy film Olivera Laxe, debiutującego w konkursie głównym prymusa canneńskiego festiwalu, bierze sobie za cel próbę nieoczywistej reinterpretacji tej drogi. Jego Sirât rozpięty jest między Marokiem a Mauretanią. W dole, zamiast ognia piekielnego, stopy parzy żar saharyjskiej pustyni. Do wejrzenia w swoją wizję zaświatów zaprasza jednak gestem artysty niezainteresowanego reprodukowaniem obrazów utrwalonych w zinstytucjonalizowanej religijności. W pierwszej scenie filmu pokazuje proces budowy rave’owego soundsystemu na marokańskim pustkowiu, w drugiej przygląda się transowemu tańcowi ludzkiej masy, w trzeciej – wprowadza ojca, syna i ich psa, których niedopasowanie do narkotyczno-ekstatycznych realiów festiwalu muzycznego widać z odległości kilometra. Rzecz jasna, nie są tam po to, by wspólnie zarzucić sobie kwacha i otłuc wnętrzności świętym basem z głośników. Ojciec, snując się od jednego tańczącego ciała do drugiego, wymachuje wydrukowanymi zdjęciami córki zaginionej pięć miesięcy wcześniej. Syn, nieskutecznie próbując przekrzyczeć tłusty bit, dopytuje uczestników imprezy o ewentualne informacje na temat siostry. Pies chodzi za nimi w ciszy, nie szczeka. 

Kreślony przez Laxe punkt wyjścia jest jednak obietnicą innego niż "Sirât" filmu; być może reżyserowanego przez Abdellatifa Kechiche’a albo Gaspara Noé, w którym elektroniczna sieka staje się drenującym soundtrackiem wpadania w obłęd – naraz przez głównych bohaterów oraz nas, widzów. Gdy dość szybko okaże się, że na muzycznych bachanaliach próżno szukać zaginionej dziewczyny, ojciec oraz syn usłyszą o konkurencyjnej imprezie, hen hen, na dalekiej pustyni. Prowadzeni przez patchworkową rodzinę rave'owców wyruszą w dalsze poszukiwania; wpierw podchodzący z dystansem do dzielących ich różnic, z czasem znajdą w nich zaskakująco spajającą i wzbogacającą wartość. To otwarcie na innego staje się w "Sirâcie" naraz tryumfem prozaicznego humanizmu jak i wyjątkowych okoliczności. Ich wspólna droga jest w końcu szalenie wymagająca, zewsząd docierają skrawki komunikatów o globalnej katastrofie (trzecia wojna światowa? Apokalipsa?), a im dłużej trwa podróż, tym więcej ryzyka, cierpienia i traum ostatecznie przynosi. "Co różni determinację od obsesji?" – pyta jak gdyby swoich bohaterów Laxe, choć oni oczywiście tego nie usłyszą. Jego głos zostanie zagłuszony przez nieprzerwany puls rave’u, wyznaczający rytm i intensywność tej nieskończonej tułaczki. 

Pomylą się i ci, którzy o "Sirâcie" będą myśleć w kategoriach wrażliwego kina drogi, w którym zjednoczenie w traumie otworzy bohaterów na siebie nawzajem, a puenta okaże się pochwałą międzyludzkiej bliskości. Jeśli dzieło Olivera Laxe przypomina jakiś "film samochodowy", to tylko "Mad Maxa: Na drodze gniewu" wyreżyserowanego ręką, powiedzmy, Michelangelo Antonioniego – pod warunkiem, że przed wejściem na plan reżyser świadomie wypowiedziałby szahadę. Jeśli z kolei opowiada o zażyłości z drugim, to wyłącznie przewrotnie: jako o czynniku odciągającym od relacji z samym sobą (powie ateista) lub z Bogiem (powie mistyk). Ta refleksja szokuje w "Sirâcie" chyba najbardziej, bo pewnie i bezkompromisowo idzie pod prąd trendów współczesnego europejskiego kina. Gdyby ich reprezentacją był czuły obrazek wtulonych w siebie różnorodnych bohaterów, Laxe w swoim filmie wysadziłby ich pociskiem z granatnika, oszczędzając tylko jednego. Obserwacji jego drogi – od szoku, przez traumę, po oczyszczenie – poświęciłby cały film. 

Mam nadzieję, że zrobiłby to też z bliską "Sirâtowi" audiowizualną maestrią, która stanowi dowód niewiarygodnej świadomości rzemiosła filmowego i własnej roli jako artysty. Laxe sam siebie nazywa "człowiekiem radykalnej akceptacji", podkreślając przy okazji, że proces twórczy to pozbycie się ego i próba bezwarunkowego przyjęcia tego, co do filmu chce dodać przypadek. Jeśli tak jest w rzeczywistości, przypadek obdarował go tym razem niezwykle hojnie. Filmując cudowne saharyjskie krajobrazy, reżyser eksponuje bowiem całe naręcza pomysłów, zręcznie zrastając obraz z niemal nieustającą ścieżką dźwiękową autorstwa Kangdinga Raya, leżącą w pół drogi między elektronicznym eksperymentem a klubowym melanżem. Filmowane w dalekim planie auta pokonujące pustkowia regularnie chwyta pulsujący wraz z bitem obiektyw, a pustynny miraż cieplny czy zamieć piaskowa odnajdują swoją muzyczną ilustrację w formie pitch bendów i glitchy. Przez sporą część seansu głowa sama chodzi do bitu i jest to odruch całkowicie bezwarunkowy. Są jednak momenty, gdy doskonały sound design sprawia bębenkom (i bebechom, bo to doświadczenie dogłębnie przeszywające) fizyczny ból, strzelając w widza z taką intensywnością, jakiej w kinie być może dotąd nie widziano. Są to chwile bez reszty przerażające. 

Choć w tej audiowizualnej doskonałości "Sirât" ani na moment nie tonie w muzułmańskich ornamentach, wybierając drogę całkowicie transnarodowego techno, obcowanie z nim przypomina kontakt z innym projektem reżysera, "Mimosas" z 2016 roku. I tam, i tutaj europejski widz ma prawo niejednokrotnie czuć się zagubiony, choć w tym zagubieniu jest coś magnetycznego, przywodzącego na myśl uczestnictwo w obrządku religii, których prawideł nigdy się nie poznało. Z tego względu podróż przez "Sirât" potrafi czasem przybrać formę przeprawy przez prawdziwe pole minowe, które widz musi skrupulatnie rozbrajać – jeden fałszywy intelektualny ruch może łatwo rozsadzić całe rozumienie filmu. Ten strach jednak mija, gdy zdamy sobie sprawę, że intencją reżysera, który mógłby równie dobrze przedstawić się jako Francuz, Hiszpan, Galisyjczyk i Marokańczyk, zawsze było dążenie do uniwersalizacji przekazu. W jednym z wywiadów Laxe wspominał, że kino pełni dla niego tę samą funkcję, co wiara – jest naraz ścieżką do poznania siebie i przestrzenią nieprzerwanej manifestacji niewypowiedzialnego, tajemnicy. I faktycznie, w błądzeniu po "Sirâcie" widz ma szansę odnaleźć dokładnie ten niezwykły paradoks: spojrzeć na samego siebie ze wzbogacającej perspektywy, której do końca nie rozumie. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?