Recenzja filmu

Sorry, Baby (2025)
Eva Victor
Eva Victor
Naomi Ackie

Najlepsza kanapka ever

Debiut Victor przypomina filmy późnego mumblecore’u, co widać jak na dłoni w osobnym stylu pisania dialogów.
Najlepsza kanapka ever
źródło: materialy promocyjne
Jeżeli chcesz być wzorową ofiarą, powinnaś ubierać się skromnie. Mini zamień na midi, choć najbezpieczniej na maxi. Wyrzuć crop top, włóż T-shirt, najlepiej ukryty pod luźnym kardiganem. Nie prowokuj zbędnym uśmiechem, przyjaznym spojrzeniem. Nie pij alkoholu, nawet wina. Nie wchodź do jego mieszkania, bo to przecież znaczy tak. A jeżeli jednak nie, to krzycz, krzycz i jeszcze raz krzycz; wiarygodność mierzy się w decybelach. Szarp, bij, skoro tego nie chcesz. Gdy już skończy, idź natychmiast na policję; dwadzieścia cztery godziny to granica przedawnienia. 
 
***

Kiedy Eva Victor (artystka posługuje się naprzemiennie zaimkami she/they) zasiadła do pisania scenariusza "Sorry, Baby", COVID-19 zbierał tragiczne żniwo. Świat wstrzymał oddech, a wraz z nim opustoszały plany filmowe. Jedną z produkcji, która utkwiła w pandemicznym limbo, było "Billions". W firmowanym nazwiskiem Paula Giamattiego serialu Victor dała się poznać jako zdolna aktorka. Do fachu miała zresztą naturalne predyspozycje – na scenach teatrów amatorskich była obecna od lat młodzieńczych. Próbując zagospodarować niespodziewaną lukę w terminarzu, podnajęła dom kuzyna w położonym daleko na północy Stanów Zjednoczonych Maine. W otoczeniu lasów spędzała dni na spacerach, rozmyśleniach, pisaniu i oglądaniu niepoprawnej ilości filmów: od "Persony", przez "Spragnionych miłości", po "Ducha roju".  

Jej przemyślenia krążyły między innymi wokół traumy, przez którą przechodziło latami. Studiując dla zabicia czasu kinematografię światową, doszło do wniosku, że nie widziało tytułu odzwierciedlającego to, co jej towarzyszyło: zagubienie. Pisząc, starało się więc przełożyć wiernie swoje uczucia, zostawiając miejsce na wątpliwości; ilustrując drogę od kwestionowania własnego doświadczenia do zaakceptowania, że zdarzyło się Coś Złego.  


 
Zalążek scenariusza "Sorry, Baby" nie przypominał twórczości, dzięki której Victor wypłynęła na szerokie wody przemysłu filmowego. Urodzona komiczka specjalizowała się w krótkich skeczach udostępnianych na Twitterze. Viralowe rolki, takie jak "def did not murder my husband", przykuły uwagę niejednego internauty, w tym Barry’ego Jenkinsa, który zachęcił ją do zmierzenia się z dłuższą formą. Mając gotowy skrypt, Victor postanowiła, że nie tylko zagra główną rolę, lecz także stanie za kamerą. Podpatrując Jane Schoenbrun (trudno o lepsze wzorce), oswoiła się z rzemiosłem. Kilka lat później jej film robił już furorę na Sundance.
 
***

Trzeba przyznać, że pierwsze minuty "Sorry, Baby" umiejętnie zwodzą widza, sprawiając wrażenie, no właśnie, kolejnej – co niekoniecznie znaczy złej – "Sundancówki". Oto w odwiedziny do dawno niewidzianej kumpeli ze studiów wpada Lydie (Naomi Ackie). Po ukończeniu college’u wybyła do Nowego Jorku, natomiast Agnes (Eva Victor we własnej osobie) została w swoim starym domu w Nowej Anglii, położonym niedaleko uczelni, na której teraz pracuje. Lydie przybyła z dobrą nowiną: już wkrótce zostanie matką. Przyjaciółki spędzają czas na spacerach w otoczeniu przyrody, pogaduszkach pod kocem o wszystkim i niczym; w tle pobrzmiewa sentymentalna melodia, jakby skomponowana przez Randy’ego Newmana. Idylla, prawda. A jednak w ich rozmowach raz po raz pojawiają się wzmianki o Czymś Złym, co zdaje się kłaść cieniem na życiu Agnes.     
   
Wówczas Victor cofa się z narracją o kilka lat. Dziewczyny wciąż siedzą razem w pokoju, lecz tym razem głowy zaprząta im przede wszystkim praca dyplomowa. Ku niezadowoleniu egotycznej Natashy (Kelly McCormack) Agnes jest ulubienicą profesora Deckera (Louis Cancelmi – może to niesmaczna uwaga, lecz w odniesieniu do fabuły jest to nazwisko wręcz profetyczne). Dziewczyna też zresztą swojego promotora darzy dużym szacunkiem, a może nawet sympatią. Gdy rozmawiają, zdaje się, że nadają na tych samych falach. Wymieniają uśmiechy, ciepłe spojrzenia. W końcu Decker postanawia omówić ze swoją uczennicą tekst, który uważa za wybitny. Proponuje jej jednak spotkanie nie w gabinecie, ale nieformalnej przestrzeni własnego domu. Agnes się godzi. Wtedy wydarza się Coś.

*** 

Victor wbrew drążącej kino Zachodnie tendencji do eksplicytności stroni od obrazowania przemocy. Dramatyczne wydarzenie odbywa się poza wzrokiem kamery – widzimy tylko fasadę budynku oraz słońce, które stopniowo za nim zachodzi. To trwanie w zawieszeniu potęguje poczucie niepokoju. Nie potrzeba sytuacji dookreślać: dzieje się Coś Złego. Victor, jak wytrawne reżyserze, ponad słowa przedkłada gesty; daje obrazom przemówić (banał, ale stosowny). Jak w wypadku długiej sekwencji powrotu do domu, kiedy wpierw kamera śledzi bohaterkę zza pleców, potęgując poczucie osaczenia, a następnie kieruje się na jej pozbawioną emocji twarz, kiedy prowadzi auto przez ciemne ulice Nowej Anglii – już jakby w niczym nieprzypominające bukoliki sprzed kilkudziesięciu minut. 

Niefilmowanie przemocy jest tylko częścią założenia Victor, która unika bezpośredniości w mówieniu o traumie, udobitniając poczucie zagubienia oraz niepewności co do charakteru zdarzenia. Gdy Agnes rozmawia z Lydie o tym, co się stało, nie szczędzi szczegółów, a jednak to jedno słowo odstawia na bocznicę – nie jest potrzebne. Filmowczyni przygląda się cierpieniu studentki z czułością, wprost przeciwnie do postaci internisty, która personifikuje mechanizmy victim blamingu, czyli przenoszenia winy za przemoc na ofiarę. Podstarzały medyk szafuje medycznym żargonem, trzymając się sztywnych regułek i sprowadzając zdarzenie do czegoś, co łatwo zaprotokołować. Wtedy po raz pierwszy i ostatni pada To Słowo.



Agnes szuka eufemizmów, ponieważ myśl o tamtym wieczorze wywołuje u niej aporię; wróć, to brzmi zbyt chłodno – trudność. To jednak tylko jedna strona medalu. Druga to niechęć dziewczyny do definiowania się poprzez traumę. Victor akcenty fabularne kładzie wyjątkowo precyzyjnie. Przez niemal czterdzieści minut kanalizuje uwagę widzów, skupiając ją na relacji utalentowanej wykładowczyni/studentki z Lydie. W ten sposób obdarza bohaterkę w podmiotowość; daje do zrozumienia, że jej życie zaczęło się przed Czymś Złym i będzie trwać też po nim. Agnes nie jest wycinanką, na której namazano słowo "trauma", tylko postacią o określonych ambicjach, charakterze, niepodrabialnym poczuciu humoru. Dzięki temu też namaszczone przez Barry’ego Jenkinsa filmowcze unika pułapki sensacjonalizacji, uczynienia z Czegoś Złego fabularnej atrakcji, gatunkowego wytrychu, byle punktu w Fieldowskim schemacie scenariusza. 

"Sorry, Baby" jest tyleż filmem o niedefiniowaniu siebie przez traumę, co opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. W końcu w tle przewija się wątek niebinarności i płciowej płynności, tymczasem na pierwszy plan wysuwają się rozważania dotyczące kierunku życia głównej bohaterki. Informacja o ciąży Lydie jest bowiem przyczynkiem do choćby częściowego uporządkowania pragnień Agnes – uświadomienia sobie, czego naprawdę potrzebuje, a co na przestrzeni lat zinternalizowała. 



W opowiadaniu o tym wszystkim pomaga Victor humor, którego błyskotliwe poczucie wywindowało ją  przecież na firmament Indiewoodu. W "Sorry, Baby" znajduje się nieporównywalnie więcej goryczy, niż w skeczach z Twittera – mimo to trudno nie zauważyć, że w tym pierwszym pobrzmiewają echa tych drugich. Victor czuje się jak ryba w wodzie w cringe comedy; płynąca z kontaktów międzyludzkich niezręczność, nieukrywana autoironia, jak również śmiech przeplatany łzami są nieodłącznymi elementami jej twórczości. To ostatnie jest właściwie fundamentem gatunku. Różni komicy – od Johna Candy’ego, po braci Duplass (to największy rozstrzał nazwisk, jaki przyszedł mi do głowy) – od lat przypominają, że najlepszy żart to ten podszyty żalem, po którym z widowni pada głośne "rel". Wzmianka o Duplassach też nie jest przypadkowa. Pierwsze minuty "Sorry, Baby" budzą przecież natychmiastowe skojarzenia z "Siostrą twojej siostry" Lynn Shelton. Debiut Victor przypomina filmy późnego mumblecore’u, co widać jak na dłoni w osobnym stylu pisania dialogów. Wypowiedzi bohaterek bywają chaotyczne, roi się w nich od naturalnych wtrąceń, zdania się urywają, a słowa wiszą w powietrzu – to zabieg, który podkreśla autentyczność opowieści, a zatem też szczerość intencji. 

***

Szczerość jest spoiwem relacji Agnes i Lydie, które otwarcie rozmawiają o własnych przeżyciach, nawet tych najtrudniejszych. Spolegliwość, zaufanie i lojalność przyjaciółek pozwalały im przejść przez błahostki, takie jak koszmar pisania pracy dyplomowej, ale też okazały się nieocenione, gdy wydarzyło się Coś Złego. Victor unaocznia, jak ważne w radzeniu sobie z traumą jest emocjonalne wsparcie, jak również tworzy pokrzepiający obraz siostrzeństwa. Jednocześnie filmowcze nie mydli widzom oczu i nie lukruje rzeczywistości, przypominając, że kobiety potrafią być dla siebie równie okrutne, co mężczyźni. Jaskrawym przykładem jest oczywiście postać powodowanej zawiścią Natashy, służącej zarówno za comic relief, jak i kontrapunkt dla Agnes (jeżeli miałbym przedstawić największy zarzut wobec Victor to byłoby nim instrumentalne potraktowanie bohaterki granej przez McCormack). Dużo ciekawsze są jednak dwie postaci epizodyczne, przedstawicielki uczelni, które starają się umyć ręce od odpowiedzialności za sprawę Deckera. Nie tylko uosabiają słabość systemu, lecz także uzmysławiają, że kobieca solidarność nie zawsze wygrywa z partykularnym interesem. 

Victor uważnie przygląda się dynamice płci, stroniąc od taniej publicystyki i oddając jej ambiwalencję. Decker bynajmniej nie reprezentuje ogółu mężczyzn. Na antypodach jego przemocowej postawy mości się sąsiad Agnes – Gavin (niedoceniany Lucas Hedges). Dobrze mu się z oczu patrzy, jest sympatyczny i zabawny oraz, co najważniejsze, respektuje granice kobiety. To ożywczy portret nowej męskości, w której jest miejsce na czułość, ale też nieśmiałość i niepewność, przeciwieństwo maczyzmu. "Sorry, Baby" jest utkane z takich właśnie przeciwieństw. Na każdą zawistnicę przypada poczciwina, każdemu przemocowcowi odpowiada wrażliwiec, a Coś Złego przeciwstawiane jest Czemuś Dobremu. Naiwne? Może po prostu wyzbyte cynizmu.

"Sorry, Baby" jawi się jako eksplikacja wiary w człowieka. Victor jest przekonane, że sednem człowieczeństwa jest raczej empatia, a sposobem na radzenie sobie z trudami codzienności może być życzliwość. Jej spontaniczne przejawy zaklęte są w scenie ze sprzedawcą kanapek (niezawodny John Carroll Lynch), który wpierw pomaga Agnes przejść przez atak paniki, a następnie służy jej rozmową. Gadają o życiu: synu, który jest dupkiem, smacznych kanapkach, a w końcu też o Czymś Złym. W scenie tej tkwi sedno debiutu Victor, będącego opowieścią o czasie, który niekoniecznie leczy rany, ale pozwala się z nimi oswoić; o ruminacjach, które zanikają, by w nieoczekiwanym momencie uderzyć ze zdwojoną siłą; a także o klinczu społecznych oczekiwań z prawdziwą psychologiczną potrzebą. Agnes miewa wyrzuty sumienia, kiedy nie myśli o tym, co się stało. Nie jest "idealną ofiarą". Może jednak nadszedł najwyższy czas (prawdę mówiąc, nadszedł już wieki temu), by przestać traktować przeżywanie traumy jak stek procedur, a ofiarom oszczędzić poczucia winy, obarczając winą sprawców.  
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Sorry, Baby
“Sorry, Baby”, debiut reżyserski Evy Victor, uhonorowany nagrodą za scenariusz na Sundance 2025 i... czytaj więcej