Zacznijmy od krótkiego wyznania, jednozdaniowego stosunku do krytyki filmowej. Mówię: recenzje trzeba czytać po obejrzeniu filmu. Ktoś się zgodzi, ktoś nie, więc mówię o tym nieśmiało, niemal szepczę, bo w końcu daleko mi do despoty czy jakiegoś wojownika, który będzie się kłócił, kto jak ma traktować teksty użytkowe. To personalny wybór, podbudowany przekonaniem, że tekst to coś więcej niż rekomendacja. Spod tego szeptu szczerzę jednak ząbki, gdy do kin trafia takie kreatywne dziełko jak "Strange Darling". Film J.T. Mollnera to jeden z tych, na które albo idziesz z czystą głową, albo żałujesz każdej wyłowionej z rozmowy informacji, biczujesz się, bo nie mogłeś się powstrzymać, bo musiałeś się dowiedzieć, zerknąć, sprawdzić. Dlatego też serdecznie rekomenduję, wbrew własnym interesom i polityce tego fachu. Jak raz włóżcie stopery w swoje ciekawskie uszy. Nie czytajcie, nie pytajcie znajomych, olejcie średnią ocen czy komentarze ludzi na Filmwebie. Po prostu idźcie do kina. Każda litera tego tekstu, i każdego tekstu świata, zepsuje Wam zabawę. A przecież o nią w tym wszystkim od zawsze chodzi.
Jak już zostaliśmy w takim skromnym gronie, to może poigrajmy sobie z rozstrzeloną strukturą. Podzielone na sześć niechronologicznych rozdziałów "Strange Darling" to w końcu zabawa z widzowskimi oczekiwaniami; wobec samej natury filmu i żelaznych reguł napięcia w kryminalnym gatunku. Być może więc warto się dostosować.
Zaczyna się... No właśnie – gdzie? Patrząc na numerację kolejnych rozdziałów, wydaje się, że jakoś od środka…
***
3. Mimo tego J.T. Mollner świadomie tworzy wrażenie, jakby filmowe znaczenia i brakujący pierwszy akt były jedynie ekspozycyjną gadką szmatką. Wszyscy przyszliśmy tu w jednym celu, jak do masarza, po mięcho – głowę i tak rąbie się toporem i wyrzuca do kubła z odpadami. Film odmierza więc sprawiedliwie: 20 deko przerażenia w przekrwionych oczach, za nim pół kilo mięśni ściskających strzelbę. Coś dla kotka i coś dla myszki. Wszystko opakowane w kakofonię dudniącej, przesterowanej ścieżki dźwiękowej, która ciężkim klimatem przytłacza nawet najwytrwalszych zawodników. Wielki dąb Bartek goni więc swoją bezbronną Bambi przez amerykańskie pola pszenicy. Ona zdesperowana, przerażona, z krwią kapiącą z czoła; on zły, nabuzowany, z krwią płynącą napiętymi żyłami.
5. "Strange Darling" to film wkurzony, niesiony energią punkowej przemocy i potrzebą rozsadzenia skostniałej konwencji. W tej postmodernistycznej dezynwolturze mało jest z elegancji Davida Finchera, niewiele też z dialogowej gorączki Quentina Tarantino, choć bez wątpienia oba te nazwiska trącają zwoje mózgowe w próbie znalezienia jakiegoś punktu odniesienia. Jak ktoś widział "Bone Tomahawk", to wie, jakiej wulgarności można się spodziewać, ale inaczej niż u S. Craiga Zahlera b-klasowa, niskobudżetowa aura odbija się na scenariuszowych kartach postaci. Te, choć w ciągłej grze, Mollner kreśli dość jednowymiarowo; spotkane przez widza w momencie absurdalnego napięcia, niesione są jedną silną emocją i za tą emocją chowają nieistotne niuanse swojego charakteru. To może irytować; zwłaszcza gdy przez długi czas reżyser decyduje się wymieniać podbudowę osobowości bohaterów na fetyszyzowaną przemoc i drenujące banię sceny samczej, opresyjnej dominacji. Przez to z początku ze "Strange Darling" obcuje się trochę jak z czymś zakazanym; czymś, czego wrażliwa publika ani współczesne, wyczulone społecznie kino nigdy nie powinno zobaczyć. Potem jednak brutalny hardkor zaczyna podlegać jakiejś korozji, jak gdyby po ordynarnym zadowoleniu widzów reżyser chciał, byśmy spojrzeli w inną stronę. Wystarczy zerknąć na te słowa:
1. Ludzie myślą, że kobiety nie lubią niezobowiązującego seksu. Większość z nas go kocha, ale przeraża nas wizja morderstwa. Dwa zdania wypowiedziane przez główną bohaterkę "Strange Darling" służyć mogą tu jednocześnie za zwodniczy klucz, motto i przewrotną klamrę spinającą filmowe wydarzenia. Ameryka J.T. Mollnera to świat w limbo; wyrwany z telewizyjnych migawek i popkulturowych odbitek, z naszych kolektywnych snów i koszmarów o USA. Przydrożne motele migają wypalonymi neonami, seks jest ekscytujący i ulotny, a na tylnym siedzeniu SUV-a, obok schowanego pod kocem sztucera, mrozi się piwko w przenośnej lodówce. Akcja grana jest z przodu: zakłopotany Demon (Kyle Gallner) i pewna siebie Dama (Willa Fitzgerald) omawiają plany na dalszą część wieczoru. Zaparkowane pod całodobowym motelem auto wskazuje na jasną intencję, ale atmosferę tej erotycznej gry zawsze buduje niewypowiedziane pytanie o pierwszy krok, zdobywanie i bycie zdobywanym. Lody przełamuje alkohol; najpierw rozwiązuje język, potem supełki stanika, na koniec masochistyczne fantazje. Dobrze już było – zamiast spełnienia, łóżkowa dynamika prędko przybiera tu jednak niepokojący, przemocowy obrót. I to niezależnie od użycia BDSM-owego słowa bezpieczeństwa.
4. To napięte zagrożenie na taśmie 35mm uwiecznia Giovanni Ribisi. Znany z "Avatara" czy przygód wulgarnego misia "Teda" aktor postanowił urozmaicić sobie pracę i sprawdzić się w roli operatora. Podążenie za wracającą ostatnio w kinie niezależnym modą na kamery analogowe wyszła początkującemu Ribisiemu na dobre. "Strange Darling" przyciąga brudną, ziarnistą aurą obrazu, od czasu do czasu przeskakując pomiędzy silnie nasyconym kolorem a efektownym monochromem. W formalnym ukłonie przed wizjonerami autorskiej postmoderny, praca Ribisiego zdaje się silnie inspirowana wczesnymi zdjęciami Andrzeja Sekuły. Szczęśliwie dla filmu, ryzykowny formalny wybór jedynie podkręca intensywność atmosfery. Efekt? Fascynująca mieszanka widowiskowej mocy, zaangażowania i obrzydzenia, którą z otwartymi ustami wypacasz w kinowy fotel.
2. W filmie J.T. Mollnera nic nie jest bowiem takie, jakim się wydaje – wyświechtany frazes nabiera tu trudnych do obrania warstewek. Źródłem radochy jest dać się wodzić za nosek, płynąć z kolejnymi twistami, zmianami chronologii i perspektyw. W tym sensie "Strange Darling" to równie dobry kryminalny potwór Frankensteina, co pokaz wprawnego reżysera-iluzjonisty. Nie znaczy to jednak wcale, że sztuczki maskują tu jakiś deficyt merytorycznych sensów. Wręcz przeciwnie; na poziomie ogólnym to wielka przestroga przed powierzchownością sądów, środkowy palec wystawiony kinowej ideologii i kij włożony w mocno ubite mrowisko ruchu #metoo (być może nawet za głęboko). W kontekście innych kryminałów to z kolei brutalny w swoich wnioskach test z gatunkowych przyzwyczajeń i Kostka Rubika dla zatwardziałych kinofilów; także dla tych, którzy własnym strukturalnym pojmowaniem filmu lubią uprzedzić fabularne wydarzenia. Rozdział pierwszy i drugi to już w ogóle kumulacja narracyjnej inwencji oraz dowód na niespotykaną u początkujących twórców precyzję oraz świadomość kinowego języka.
6. "Diabeł tkwi w szczegółach" – i już, wszystko jasne. Ten jaskraworóżowy tagline z plakatu J.T. Mollner wytatuował sobie na głośno bijącym serduchu. Czy kunszt "Strange Darling" to tylko wrażenie, misternie zaplanowana pułapka czy unikalny rezultat ambitnej próby przekroczenia granic – zdania będą podzielone. I dobrze, bo filmom takim jak najnowsze dzieło J.T. Mollnera najlepiej służy gorączkowa dyskusja; zarówno ta ślizgająca się po powierzchni, jak i wchodząca w sensy, rozkręcająca mechanizmy, triki i zębatki tematyczno-reżyserskich rozwiązań. Zwłaszcza że "Strange Darling" to film zaczepnie zgryźliwy; taki, który piecze w oczy, świadomie żonglując tonami pod własne widzimisię. Mówi się, że połowa filmu to to, co na niego wnosisz. Podejrzewam, jakie dwustronne przepływy wrażeń odczują na seansie lewicowa alternatywka i prostolinijny konfederata. Trudno mi jednak powiedzieć, z czym, poza znakomitą zabawą zaskoczeń, zostaną po zapaleniu świateł. Ot, kolejna zagadka w tym teatrzyku cieni.