Japońska awangarda lat 20' - mały ekspresjonizm, poszukiwanie nowego spojrzenia na możliwości i rolę kinematografii, rewolucja konwencji i samego podejścia do filmu jako absolutnej autonomii w
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
Facebook
X
Udostępnij
Skopiuj link
Bądź na bieżąco
Japońska awangarda lat 20' - mały ekspresjonizm, poszukiwanie nowego spojrzenia na możliwości i rolę kinematografii, rewolucja konwencji i samego podejścia do filmu jako absolutnej autonomii w dziedzinie sztuki - nawet spoglądając z perspektywy globalnej, zapisała się w owym czasie złotymi zgłoskami w procesie kształtowania kina, mimo bardzo niemrawej i zawężonej skali. Zgoda, czołowi reżyserzy nurtu bardzo często i otwarcie nawiązywali lub, mówiąc brutalniej, zwyczajnie kopiowali w całości przeważnie dzieła z Niemiec, ale potrafili także podpatrzone metody wykorzystać perfekcyjnie, momentami przerastając swoich mistrzów. O ile Mizoguchi w dobie kina niemego zatrzymał się na poziomie remaków, o tyle Kinugasa pokusił się o przestawienie tradycyjnego tandetnego filmu, będącego mierną rejestracją na taśmie taniego teatru, na nowe tory, horyzonty myślowe, realizatorskie. Spoglądając na "Szalonego pazia" z całą odpowiedzialnością można sformułować tezę: "Kinugasa dokonał przewrotu nie o 180, a 360 stopni''. Przyjrzyjmy się na początek osi fabularnej "Szalonego pazia". Analiza nie może być dogłębna, a to z paru istotnych względów. Film, mający w całościowym ujęciu raczej charakter etiudy niż pełnego metrażu, prezentuje klasyczny eksperymentalny przerost formy nad treścią. Cofnijmy się w czasie, przeanalizujmy genezę dzieła. Awangardziści pragnęli uczynić z filmu zupełnie odrębną sztukę, bezapelacyjnie zerwać z teatrem. Dziś wiemy, że zamiar ten nie udał się, a w całości został osiągnięty dopiero w latach 40', ale takie obrazy jak ten są jawnym manifestem kamery filmowej, sztuki abstrakcyjnego montażu, jednym słowem elementów sztandarowych, charakterystycznych dla budowy kina jako sztuki specyficznej. Kinugasa akcję jedynie naszkicował, szpikując każde niemal ujęcie znakiem desperackiego poszukiwania nowych form estetyczno-technicznych. O czym opowiada film? Bez znajomości tekstu na planszach dość trudno jest zorientować się chociażby już na etapie wątku pierwszoplanowego. Otóż reżyser wypełnia niemal każdy pojedynczy kadr straszliwie intensywną subiektywizacją wizualną. W materii przeszłości bohaterów, ich przeżyć, wprost ujmując w rozwoju akcji za priorytetowy środek przekazu służą montażowo naniesione wielowarstwowo plastyczne odnośniki myśli postaci, pełne nieuporządkowania. Dodając do tego fakt, że są one rozmieszczone nieliniowo, w momentach zdaje się dobranych przypadkowo, otrzymujemy fabułę wywołującą uczucie maniakalnej konsternacji. Nieudolność twórcza? Oczywiście nie. Odrzucenie klasycznej ciągłości przyczynowo-skutkowej, ucieczka w stronę nielogiczności i całkowitej wolności, wykorzystania w maksymalnym stopniu pourywanej cezury czasowej, nie jest bezcelowe. Film głęboko psychologiczny, opowiadający o najgłębszych zakamarkach ludzkiego mózgu, poszarpanych, przerażających, kryjących tajemnicę o przedziwnych kształtach - manewr Kinugasy w pełni więc adekwatny do przedstawionych wydarzeń, i co najważniejsze - mistrzowski w swej pionierskiej inwencji. Skończmy z tym długim wywodem i przejdźmy do obiecanego meritum. Kartka z dziennika szaleńca tyczy się historii starszego mężczyzny, dawnego marynarza, który porzuca żonę. Ta w akcie rozpaczy próbuje utopić swoje dzieci w rzece i pod wpływem osobistej traumy zapada na chorobę umysłową. Trafia do szpitala psychiatrycznego. Dręczony poczuciem winy, napiętnowany przez córkę mąż postanawia objąć posadę woźnego w psychiatryku, by być bliżej kobiety, którą zniszczył, aby odkupić swoje winy. Po pewnym czasie, widząc okropieństwo czterech ścian zakładu, zezwierzęcenie, bezduszne podejścia lekarzy do pacjentów, postanawia uciec z nią na wolność, otwartą przestrzeń tak naturalną dla ludzkości. Postaciom towarzyszą silne halucynacje i urojenia. To właściwie pełny rys fabularny. Prezentowane na ekranie zdarzenia można bez problemu ująć w kilku tylko zdaniach. Jednak dzieło Kinugasy jest niezwykłe w każdym calu i warstwę treściową trzeba rozpatrywać na wielu często nachodzących na siebie pokładach, czy to obserwacji czysto wizualnych, czy dogłębnej analizy psychologicznej. Budowa rozplanowana w sposób absolutnie precedensowy jawi się jako drobny kamień otoczony przez rozchodzące się koncentrycznie różnokształtne fale. Na płaszczyźnie zupełnie powierzchownej "Szalony paź" odbiera się jako nietypową opowieść o winie i odkupieniu, oczyszczeniu się z zarzutów przez pracę nad sobą i poświęcenie skrzywdzonej osobie. To wywnioskować można bez problemu już z pobieżnego przedstawienia fabuły. Kinugasa nie byłby jednak prekursorem filmu psychologicznego, gdyby poprzestał na tak powierzchownym przesłaniu. Przechodzimy do drugiego pokładu, pokładu humanizmu, a może dehumanizacji, z drugiej strony możliwe też że obu tych twierdzeń na raz, a już na pewno uczestniczymy w podróży po ludzkim umyśle, po zakątkach mózgu człowieka. Celem tak dopracowanej dokumentalnej gry aktorskiej, oprócz wzbudzenia w ówczesnym odbiorcy poczucia autentyzmu totalnego, zaprezentowania czegoś zupełnie nowego i szokującego, jest niewątpliwie twórcza próba zaspokojenia fascynacji człowiekiem jako istotą złożoną. Ludzie chorzy umysłowo, wijący się jak zwierzęta, brudni, zarośnięci, targani niekontrolowaną pląsawicą tików, o świadomości błądzącej w marach własnego umysłu, bez świadomości realnej, opierający się wyłącznie na abstrakcyjnych kreacjach własnego mózgu, przez personel lekarski traktowani są raczej przedmiotowo. Wariaci żyjący w klatce są obiektem tak nie pasującym do normalności, że nie zyskują przez swoje wynaturzenia prawa do jakiejkolwiek egzystencji. Niezdrowe stosunki panują jednak w pośród zdrowych ludzi. Dozorca nie ma poważania, szacunku, ba, nawet krzty zrozumienia dla swojego ciężkiego zajęcia. Ze starym marynarzem personel obchodzi się na co dzień niemal jak z chorymi. Pomywacz, postać która jest nieudolną ofiarą losu, po prostu nikim. Przedstawiona wizja przesiąknięta została maniakalną klaustrofobią, posępnością więzienia, co w połączeniu z irracjonalnością fabuły i nieludzkim zachowaniem opętanych pensjonariuszy, jawi się w iście przerażającym świetle. Kolejny krąg czy raczej warstwa składowa filmu: ocena świata. Na pierwszym planie zamieszczono wyraźny kontrast dwu wymiarów - wewnątrz i na zewnątrz szpitala, jednego czasu i istoty, ale skrajnie antagonistycznych rzeczywistości. Wariaci egzystują w swojej urojonej świadomości i podświadomości, przestrzeni niematerialnej ciemności horyzontów. Jedyną namiastką świata w sensie miejsca stanowi dla nich ciasnota klatki, betonowe szare ściany, izolatki do których nie dochodzi nawet najmniejszy promień światła. Domena normalności w filmie w zasadzie nie gości ani razu na dłuższą chwilę, widzimy tylko kilka rzutów na domy i wnętrza mieszkań. Ale obserwujemy jedną wyrazistą metaforę montażową - pracę córki, wykonującej miarowe mechaniczne ruchy jak w transie niewolniczego zajęcia, zestawiono z obrazem pędzących kół lokomotywy. Może podwaliny normalności paradoksalnie kryją w sobie cień wariactwa? Widok z okna szpitala na procesję idącą pośród drzew daje dozorcy radość, zadowolenie podkreślające dobitnie koszmar czterech ścian wariactwa. Błysk idealnego, czytaj: zwykłego, świata przebija przez dziurkę od klucza. Człowiek to stworzenie same kreujące sobie świat, w którym żyje, chcąc tego czy nie to on tworzy zasady funkcjonowania i zasady bytu. Dla jednych obszarem tym staje się dom rodzinny, dla innych dom wariatów, lecz to ta sama istota, mająca dwa oblicza. Niekoniecznie. Kinugasa brnie w antonimach metafory, rozrzuca przesłanie poszatkowane na malutkie kawałki. Scena z maskami, kiedy każdy z nienormalnych otrzymuje jedno namalowane oblicze - akt szaleństwa nie pasujący do reszty stylistyki dzieła (chociażby w samej formie, zbliżonej do kwintesencji teatru no), zmienia osąd - po chwili uśmiechniętą maskę starca zakłada woźny, spajając się z "drugim gatunkiem" człowieka. Śmiech i zdrowego i chorego brzmi identycznie. Wszystko powoduje naturalną syntezę. Kto tu jest odmienny? Człowiek do końca pozostaje człowiekiem. Warsztat wizualny wywołuje uczucia po pierwsze szczerego podziwu, po drugie lekkiego zmieszania, ale po kolei. Czymś fenomenalnym jest możliwość oglądania filmu sprzed prawie wieku, spoglądanie na wyczyny pierwszych kamerzystów-artystów onieśmiela. Tsuburaya i Sugiyama momentami bawią się obiektywem, kręcą różnymi pokrętłami i dźwigniami w poszukiwaniu optimum formy estetycznej dla prezentowanej wizji psychologicznej. Oprócz niesamowicie dynamicznego montażu, szybkiego czasem tak, że ledwo zdążymy zarejestrować okiem pokazywaną kompozycję, zdjęcia tworzą aurę jak z wnętrza ludzkiego umysłu. Wizje szaleńców, rozmyte szare plamy, alternatywne zdarzenia, przedmioty codziennego użytku widziane okiem widza zwyczajnie, w ujęciu kamery zmieniają sens na absurdalnie wynaturzony w abstrakcji odbioru, jakiegokolwiek przeznaczenia, zgodnie z objawami choroby psychicznej. Balans między dualizmem pojęcia realizmu zachowano perfekcyjnie w sekwencjach pryskających iluzji. Film bogaty jest nawet w eksperymenty opierające się na złudzeniach optycznych i animacji poklatkowej. Dodając do tego różne tempa przesuwu taśmy, rejestrację ruchów w różnej rytmizacji, jesteśmy świadkami pionierskiego mistrzostwa. Mnogość, eskalacja zastosowanych trików wywołuje odczucie rzeczywistego uczestnictwa w chorych wydarzeniach z ekranu. Wielokrotne nakładki obrazów, ruchome cząstkowe układy - to sprawia, że kontakt z urojonymi wytworami podświadomości zyskuje miano namacalnego. Nastrój "Szalonego pazia" potęguje dodatkowo niewymowna siła wynikająca z wiekowości dzieła. Panorama Japonii tak odległej - pojedyncze ujęcia na świat sprzed wielu lat, świadomość kontrastu epokowego widocznego w warstwie technicznej - wspaniałe. Coś tu jednak nie gra. Metafory zawarte w plastyce obrazu nie zawsze pozostają czytelne, powodując nie tyle zaintrygowanie, co uczucie niedosytu. Dodatkowo nadmierna awangardowość scenariusza, w połączeniu z niezrozumiałym manewrem realizatorskim niektórych scen powoduje nawet uciążliwą irytację. Może jednak się mylę, plotę kretyńskie głupoty o filmie, którego nie widziałem, który w ogóle nie powstał, a jego zarys tkwił tylko z obłąkanym umyśle Kinugasy? Może cała ta interpretacja jest bezsensowna, całkowicie nietrafiona? Gdyby tak było wcale bym się nie zdziwił. "Szalony paź" to dzieło ohydnie nierealne, absurdalne, a jednocześnie bliskie portretowi tworzącemu się w rozumie, snom, obsesjom przeciętnego człowieka. Jedno jest pewne - "Kurutta Ippeji" oglądany w nocy, przy akordach dziwnej, niepokojącej muzyki, wbija się w źrenice maniakalną siłą i nie pozwala zapomnieć o widzianym horrorze. "Co właściwie oglądałem? Co to było i o czym?" Do dziś nie mam jednej wizji, nie mam pojęcia o czym traktował niemy obraz sprzed 80-ciu lat. Nie wiem, składam broń przed szyfrem filmowca. Tylko Kinugasa do końca wie, co sfilmował. Czy jednak aby na pewno...?