Recenzja filmu

Wonder Woman 1984 (2020)
Patty Jenkins
Marek Robaczewski
Gal Gadot
Chris Pine

Na skróty

Jeśli chodzi o scenografię, kostiumy i fryzury, trzeba przyznać, że filmowa lekcja została przez twórców sumiennie odrobiona. Dopracowanie "faktury i wyglądów" nie idzie jednak w parze z tym, co
Jednym z wiodących motywów najnowszej ekranizacji losów Wonder Woman jest czas. Grana przez Gal Gadot Diana Prince nie starzeje się, tylko płynie przez kolejne dekady ludzkich dziejów. Nawet ona nie jest jednak w stanie cofnąć wskazówek zegara. Dlatego też tak kusząca wydała się twórcom możliwość zaaranżowania ponownego spotkania amazońskiej bogini z tragicznie – czy wręcz martyrologicznie – zmarłym kochankiem. Rozdawaniem życzeń nie zajmuje się w tym przypadku dziarski dżin rodem ze świata Aladyna, tylko tajemniczy kamień. Mimo różnych napomnień zebranych jeszcze za czasów dzieciństwa na Themyscirze, panna Prince – a wraz z nią wiele innych postaci – poddaje się jego urokowi. Niestety, skutki jej decyzji nie są tak ekscytujące, jak myśleliśmy. 


Z ponurych okopów I wojny światowej przenosimy się tym razem do szałowego świata lat 80., którego "retrofuturystyczna" reprezentacja przywołuje na myśl wizję przyszłości z drugiej części "Powrotu do przyszłości". Coraz to szybsze, kolorowe samochody pędzą niebezpiecznie po ulicach, młodzież w modnych ciuchach śmiga na deskorolkach, a dzieci radośnie biegają z rodzicami po olbrzymim centrum handlowym. Oczywiście nie brakuje fast foodów, ekskluzywnych witryn sklepowych czy ruchomych schodów, a z walkmanów i głośników rozbrzmiewają dobrze dobrane muzyczne przeboje (patrz: Frankie Goes To Hollywood, "Welcome to the pleasuredome", 1984). Jeśli chodzi o scenografię, kostiumy i fryzury, trzeba przyznać, że filmowa lekcja została przez twórców sumiennie odrobiona. Dopracowanie "faktury i wyglądów" nie idzie jednak w parze z tym, co czai się za barwną fasadą. Prawdziwą kulą u nogi nowej "Wonder Woman" jest grubo ciosany scenariusz i płynąca z niego – jakże oldschoolowa (żeby nie powiedzieć wręcz: zacofana myślowo) – filozofia.

Po dynamicznym prologu na Themyscirze i całkiem udanej sekwencji łapania zbirów w galerii handlowej następuje festiwal tautologii, jaskrawych kontrastów, powielania wizualno-narracyjnych klisz oraz krzywdzących stereotypów. Z przebojowej wojowniczki Diana przemienia się w szykowną singielkę, której 70-letniego weltschmerzu nikt nie jest w stanie ukoić. Wonder Woman oczywiście wieczorami siada sama przy restauracyjnym stoliku, wokół niej roi się od zakochanych par idących pod rękę, a sama amazońska księżniczka na proste pytanie kelnera, czy ktoś do niej dołączy, odpowiada wymownie, że na nikogo nie czeka. Bo choć za dnia Wonder Woman ratuje świat, to w nocy samotnie cierpi w satynowej pościeli. I właśnie przez taką kiczowatą dosadność trudno traktować jej problemy z czułością czy powagą.

Po jednej stronie mamy zatem nieszczęśliwą boginię, a po drugiej zaś – wpatrzoną w nią równie nieszczęśliwą koleżankę z pracy Barbarę Minervę – kobietę serdeczną, niegłupią (choć chwilami strasznie naiwną), lecz wedle obowiązujących schematów społecznych – po prostu nieatrakcyjną. Ponieważ twórcy przedstawiają jako "loserkę", "roztrzepaną okularnicę" i "szarą myszkę",  nie da się bardziej podbić kreskówkowej charakteryzacji postaci granej przez Kristen Wiig (dobitnym przykładem niedopasowania kobiety do sztampowo pojętej przez twórców kobiecości będzie dla przykładu nieumiejętność chodzenia w szpilkach). Nietrudno zatem się domyślić, jakie życzenie wypowie ślamazarna archeolożka przed magicznym kamykiem. Bycie "jak Diana" przyniesie jej nie tylko pożądaną uwagę ze strony otoczenia (a w szczególności przystojnych mężczyzn), ale również szereg nadprzyrodzonych mocy. A ponieważ za ekspresowe spełnienie marzeń przyjdzie jej słono zapłacić, Minerva z kumpeli przemieni się – przynajmniej na papierze – w główną antagonistkę "Wonder Woman 1984". 


Wisienką na torcie jest wielki – i niezwykle problematyczny – powrót Steve'a Trevora. Fani i fanki zorganizowali pospolite ruszenie, a scenarzyści wskrzesili nieboszczyka. A konkretniej – wsadzili jego duszę w ciało przypadkowego gościa, w którym Diana dostrzega nieodmiennie Steve'a. Patty Jenkins tłumaczyła ten dziwaczny manewr chęcią nawiązania do popularnej w filmach lat 80. konwencji zamiany ciał. Idąc tym tropem, trudno nie spytać twórców – tak na logikę – co właściwie dzieje się z "wnętrzem" człowieka, którego ciało jest (dosłownie) wykorzystywane? Nawet jeśli przyjmiemy w ramach schematu, że tak po prostu jest, to i tak potencjał komediowy wynikający z takiego "przemieszania" ciał nie został w pełni wykorzystany. Zaś jedno ze spotkań Diany z "przystojnym mężczyzną" (serio, tak jest podpisany na liście płac) może śmiało konkurować o miano najbardziej cringe'owej sceny roku.

Ofiarą swoistej "ironii czasu" jest zresztą sam film Patty Jenkins. Pierwotnie zaplanowana na połowę 2020 roku premiera "Wonder Woman 1984" wpisywałaby się bezpośrednio w kadencję rządów Donalda Trumpa. Nie ma wątpliwości, że postać groteskowego, populistycznego przedsiębiorcy jest wzorowana na figurze byłego prezydenta USA. Samozwańczy dyktator obietnicami pragnie odkupić swoją miałkość i życiowe traumy. Obietnicami – dodajmy – pokrytymi cudzą krzywdą i znaczącymi, ukrytymi wyrzeczeniami. Złoczyńca nie odziedziczył prawie żadnych cech po swoim pierwowzorze komiksowym, z wyjątkiem możliwości telepatycznej manipulacji ludzkimi umysłami (jako "osobowość telewizyjna" pragnie być kimś na wzór Anatolija Kaszpirowskiego). W działaniach Maxa Lorda nie ma ładu i składu, tylko dzika żądza akumulacji. W momencie, gdy w wyniku spełnienia jednego z życzeń na arabskiej pustyni wyrasta kamienny mur dzielący mieszkańców, nie mamy wątpliwości, że to nawiązanie do osławionych – i ostatecznie niezrealizowanych – planów politycznych Trumpa. Zdecydowanie innej mocy nabrałyby te sceny, podobnie jak filmowe rozliczenie się z postacią graną przez Pedro Pascala (co ciekawe w kontekście powyższej sugestii – aktora latynoskiego pochodzenia).


O ile poprzednia odsłona przygód walecznej bogini dostarczyła nam kilka naprawdę niezapomnianych scen i sekwencji, o tyle "Wonder Woman 1984" kuleje i na tym polu. Czy w nowym filmie Patty Jenkins odnajdziemy chociaż jedną sekwencję na miarę – kultowego już – biegu Diany po zniszczonej działaniami wojennymi "ziemi niczyjej"? Czy na drugim planie najnowszej opowieści znajdziemy równie pamiętne postacie jak chociażby Etta Candy czy Doktor Maru? Sukces pierwszej filmowej "Wonder Woman" opierał się w dużej mierze na tym, że silna bohaterka przejmowała swoimi odważnymi działaniami wojenną przestrzeń i narrację, którą dotychczas twórcy literaccy czy filmowi rezerwowali przede wszystkim dla męskich postaci. Filmowa Diana stała się – co jest niezwykle ważne szczególnie z dzisiejszej perspektywy – inspiracją, a dla niektórych wręcz nowoczesną ikoną kobiecej siły. "Wonder Woman" w wydaniu Gal Gadot świadomie nie chciała się wpisać w stereotypowy obraz amazońskiej księżniczki jako seksbomby oraz ucieleśnienia  męskich fantazji.


Jak przestrzega w prologu generał Antiope (Robin Wright): "Nie wolno iść na skróty". Dlaczegi zatem Patty Jenkins – wchodząc w perwersyjną grę z niezbyt bystrymi konwencjami kina dekady lat 80. – zdecydowała się zrobić krok w tył? Dlaczego twórcy powielają krzywdzące schematy związane z reprezentacją bohaterek na ekranie, czyniąc je karykaturami? Dlaczego cały spektakl kradnie ostatecznie Steve Trevor, którego wspaniałomyślność okazuje się niezbędna, aby Diana mogła ponownie uratować świat przed totalną zagładą? Choć reżyserka opowiada o mądrych Amazonkach, sama za bardzo nie chce brać do serca ich rad. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones