Recenzja filmu

Wrooklyn Zoo (2024)
Krzysztof Skonieczny
Mateusz Okuła
Natalia Szmidt

SK8 or Die!

"Wrooklyn Zoo" przypomina fantazję nastolatka wchodzącego w dorosłość (...). Zaczyna się jak wariacja na temat "Kids" Harmony'ego Korine'a, ale kończy już jak hołd złożony Tony'emu Gatlifowi, w
SK8 or Die!
Mam nadzieję, że nikt nie kształtuje swoich wyobrażeń o młodzieży na podstawie polskich filmów. Poprzeczka zawieszona jest bardzo nisko i choć podnoszą ją nieco filmy takie jak "Ostatni komers" czy seriale w rodzaju "Absolutnych debiutantów", przez ekrany przewija się parada pazernych bachorów albo koncesjonowanych buntowników. Na szczęście bohaterowie "Wrooklyn Zoo" są wyraziści, żywi, niesztampowi – nawet jeśli to równie przekłamany wizerunek, to przynajmniej wyróżniają się z tłumu. 


Na pewno chce się wyróżniać Adam Kosa Kosiński (Mateusz Okuła), samozwańczy najlepszy skejter Wrocławia. Ma naturę punkowca, oceny poprawia, romansując z atrakcyjną nauczycielką, marzy o tym, by wygrać lokalne deskorolkowe zawody, bo wtedy dostanie szansę wyjazdu na turniej do Los Angeles. Jest wolnym duchem, choć w głębi serca nie do końca przepracował tragiczną śmierć rodziców. Opiekuje się nim dziadek Staszek (Jan Frycz), człowiek do rany przyłóż, który jednak nie do końca potrafi – a może nawet nie bardzo chce – zapanować nad wybrykami wnuka. Kosa jeździ z kumplami na deskach, baluje do utraty sił, od czasu do czasu wdaje się w bójki z gangiem skinheadów. Wszystko wokół niego się jednak zmienia, gdy poznaje Romkę Zorę (Natalia Szmidt), dziewczynę przymuszaną przez rodzinę do aranżowanego małżeństwa. Dla miłości od pierwszego wejrzenia Kosa będzie w stanie dużo zaryzykować. 


"Wrooklyn Zoo" przypomina fantazję nastolatka wchodzącego w dorosłość: uwolnionego od rodzicielskiej kontroli, podrywającego najładniejsze dziewczyny w szkole, stającego w obronie słabszych, potrafiącego przekuć swój talent w szansę na lepszą przyszłość i jeszcze będzie w stanie każdą z tych rzeczy poświęcić dla prawdziwego uczucia. To wszystko sprawia wrażenie, jakby pomysł na fabułę kilkunastoletni Krzysztof Skonieczny zanotował gdzieś na końcu zeszytu od polskiego w późnych latach dziewięćdziesiątych (chyba nie bez powodu piękną nauczycielkę gra Renata Dancewicz), lecz dopiero czterdziestoparoletni reżyser miał talent i przede wszystkim możliwości, by ten koncept zrealizować i wzbogacić o nowe, poważniejsze wątki. Zaczyna się jak wariacja na temat "Kids" Harmony'ego Korine'a, ale kończy już jak hołd złożony Tony'emu Gatlifowi, w środku przeplatają się jeszcze klisze z filmów skejtowych, coming of age, kina bandyckiego i rzecz jasna "Romea i Julii", bo każda opowieść o miłości dwojga ludzi ze skrajnie różnych grup społecznych już po wieki będzie skazana na porównania z Szekspirem. 

Film Skoniecznego bywa przestrzelony, momentami krindżowy, chaotyczny. Niektóre elementy są całkowicie zbędne (jak romans Kosy z nauczycielką, uzasadniony wyłącznie pysznym cameo Jakuba Żulczyka w roli ciamajdowatego męża) i tylko zaśmiecają fabułę, inne pojawiają się zbyt późno i nie mają szansy w pełni wybrzmieć (sekret z przeszłości dziadka Staszka) lub są kompletnie niewiarygodne, jak podwójna, radykalna przemiana odtrąconej przez Kosę dziewczyny. Skonieczny kładzie nacisk na wizualną stronę filmu, a kadry rejestrowane przez kamerę Adama Pietkiewicza (to jego pełnometrażowy, fantastyczny debiut!) – Kosa i Zora na zalanym deszczem cmentarzu, Adam robiący tricki na płonącej deskorolce – są oszałamiająco piękne, przy czym trudno uniknąć wrażenia, że część z nich trafiła do filmu wyłącznie z tej przyczyny. 


Jednocześnie w tym chaosie jest jakaś metoda. Świat w filmie Skoniecznego kieruje się bowiem własnymi zasadami, nie musi być podporządkowany zdrowemu rozsądkowi. Fabuła osadzona jest poza konkretnie określonym czasem, niby tu i teraz, lecz jednocześnie kilkanaście lat temu: Kosa czyta skejtersko-hiphopowy magazyn "Ślizg"*, który dokonał żywota w 2007 roku, a u jego dziewczyny na ścianie wisi jak najbardziej współczesny plakat trasy koncertowej Zdechłego Osy. Sam Zdechły Osa gra tu zresztą epizodyczną rolę jednego z kumpli Kosy. W ogóle przeszłość miesza się tu z teraźniejszością, punk z hip-hopem, mentorski ton z totalną anarchią, na romskim weselu gra Don Wasyl, deskorolkowy guru Tony Trujillo przemawia z plakatu na ścianie, Wrocław jest magiczny i piękny, lecz także dziki i niebezpieczny, więc gdy w pewnym momencie pojawią się duchy, nikt nie może być chyba zdziwiony, chociaż niektórzy z Was będą się śmiać. Rzadko zdarza się tak konsekwentny w swojej dezynwolturze film, przedkładający emocje i obrazy nad logikę scenariusza – pod tym względem przypomina mi "Mowę ptaków" Xawerego Żuławskiego, też nie oglądającą się na oczekiwania i przyzwyczajenia widzów. Jasne, są tu sceny, bez których fabuła poradziłaby sobie doskonale, może nawet coś by zyskała i są niewykorzystane postacie (grany przez Konrada Eleryka Hades, przywódca skinheadów, straszliwy sukinsyn, udźwignąłby całą fabułę w rodzaju "Romper Stomper", a tu zepchnięty jest na drugi plan). Ale czy bez tego wszystkiego to wciąż byłoby "Wrooklyn Zoo"?


Przyznaję, Skonieczny kupił mnie tym "Ślizgiem", magazynem, w którym niegdyś stawiałem pierwsze, raczej koślawe dziennikarskie kroki. Lecz stworzony przez niego na ekranie świat dla wielu widzów może okazać się nieprzystępny. Trzeba do niego wskoczyć bez wahania, na główkę, ale ze świadomością, że piekielnie łatwo o kontuzję.

* Zgoda, mógł mieć w domu archiwalny egzemplarz, jednak bądźmy szczerzy: jak często czytacie magazyny sprzed prawie dwudziestu lat?
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?