Recenzja filmu

Wyspa doktora Moreau (1996)
John Frankenheimer
Marlon Brando
Val Kilmer

Piękna katastrofa

Z perspektywy czasu film traktować można jako relikt epoki oraz sztandarowy przykład sytuacji, w której wszystkie zmory wielkiej hollywoodzkiej produkcji spotykają się w jednym miejscu. Gdy
Na wyspach Bergamutach podobno jest kot w butach. A na wyspie doktora Moreau, no cóż, tam było nawet coś więcej. Konkretnie to świnia w spodniach. Taką wizję roztoczył w swojej powieści H.G. Wells. Jej treść określić można jako szokującą. Nic zatem dziwnego, że zainteresowali się nią filmowcy. Pierwsza próba adaptacji powstała w roku 1932. Tak jak wiele dzieł, które przeszły do kanonu jedna ekranizacja to stanowczo za mało dlatego też w 1996 roku na ekrany kin weszła nowsza wersja opowieści. Reżyserem jej był John Frankenheimer, a w obsadzie nie zabrakło znanych nazwisk. Przedsięwzięcie to jednak nie zapisało się w historii jako wybitny obraz i jest pamiętane bardziej jako pełne organizacyjnego chaosu i groteskowości przedsięwzięcie.


Odkąd tylko człowiek nabrał trochę ogłady, zaczął kombinować jakby tu ulepszyć świat. Wystarczyło zejść z drzewa i założyć blank nowe galoty, żeby sodowa uderzyła mu do głowy. Efektem tego są zastępy szalonych naukowców, którzy gdy tylko nadarzy się okazja, realizują swoje chore pomysły. Wszystko oczywiście e służbie ludzkości. Szczytne ideały szybko jednak zmieniają się w abominacje. Doktor Moreau nie stanowił tu wyjątku. Jego planem na przyszłość było stworzenie hybrydy ludzko zwierzęcej. Jak pomyślał, tak zrobił. Eksperyment szybko jednak wymknął się spod kontroli, co doprowadziło do wesołego mordobicia. Buta ludzka zostaje po raz kolejny ukarana. Zabawa w stwórcę rzadko kiedy wychodzi na dobre, czego przykładem są chociażby Simsy.


"Wyspa doktora Moreau" to film, który na przestrzeni lat zdążył obrosnąć złą sławą. Jest wymieniany jako jeden z tych obrazów, którego proces produkcyjny przeistoczył się w prawdziwy koszmar dla całej ekipy. Z pewnością projekt od samego początku natrafiał na same kłopoty. Jednym z tego symptomów była chociażby zmiana na stanowisku reżysera. Autor scenariusza, pierwotnie odpowiedzialny za powstanie całości Richard Stanley zmuszony był do rezygnacji na wczesnym etapie realizacji, co skutkowało jego załamaniem nerwowym. Zastąpił go doświadczony John Frankenheimer, który jednak również nie był w stanie ogarnąć chaosu panującego na planie, tym bardziej że zgodził się przejąć projekt tylko dlatego, że studio w zamian zaoferowało mu możliwość zrealizowania trzech własnych pomysłów. Mający grać główne role Bruce Willis, James Woods i Rob Morrow również zrezygnowali, głównie z powodów osobistych. Sprowadzony w ich miejsce Val Kilmer, znany ze swojego trudnego charakteru, był właśnie w trakcie rozwodu, co odbiło się na jego postawie na planie. Główna gwiazda produkcji Marlon Brando, który zgodził się zagrać w filmie tylko ze względów finansowych, także stwarzał same problemy. Nie był w stanie nauczyć się roli na pamięć, więc posiłkował się ukrytym w uchu mikrofonem. Pech chciał, że na tej samej częstotliwości nadawała lokalna policja, a wielki Marlon bezwiednie wypowiadał kwestie pochodzące z policyjnych rozmów. Oprócz tego aktor upodobał sobie jednego ze statystów, Nelsona de la Rosa, najmniejszego człowieka świata. Wymusił na reżyserze więcej czasu ekranowego dla swego pupila, co zaowocowało kilkoma zbędnymi dla fabuły i niezamierzenie komicznymi scenami. Nikt jednak nie odważył się przeciwstawić Brando ponieważ miał on gwarancję nietykalności od szefów studia. Na koniec pozostaje odtwórczyni głównej roli kobiecej Fairuza Balk, która najzwyczajniej w świecie uciekła z planu, lecz została schwytana przez ekipę na lotnisku i zmuszona do powrotu. Ogółem cała ta wesoła ferajna spędziła razem sześć miesięcy w tropikalnym piekle, umilając sobie czas nocnymi orgiami w krzakach, napędzanymi przez środki odurzające. Nic zatem dziwnego, że po dziś dzień członkowie obsady nie chcą rozmawiać na temat dzieła, a większość z nich nie pojawiła się nawet na oficjalnej premierze.


Pomimo swoich ewidentnych wad, wynikających głównie z ogólnego chaosu produkcyjnego, zawsze darzyłem dzieło Frankenheimera sporą dozą sympatii. Nie straszne mi są produkcje złe i najgorsze, a wręcz przeciwnie, wiele z nich potrafi dostarczyć dużo frajdy. Z "Wyspa doktora Moreau" jest podobnie, ponieważ posiada ona jakiś swoje specyficzny urok. Nie przypadkiem jest uważana w pewnych kręgach za dzieło kultowe. Nie podzielam również narzekań na efekty specjalne. Zawsze uważałem projekty i wykonanie postaci mutantów za bardzo sugestywne i działające na wyobraźnię. Moim faworytem bez wątpienia pozostaje Człowiek-hiena (Daniel Rigney). Kreacja ta zapada w pamięć dzięki swojej groteskowej naturze, stając się symbolem dążenia do wolności zdziczałej hordy kreatur zamieszkujących wyspę. Jego bunt to wyraz wyzwania, jakie niedoskonale dzieło rzuca swemu twórcy. Ostatecznie obala go, przejmując role dawcy prawa i boskiego namiestnika watahy. Motyw ten najdobitniej przebija się z fabularnego bałaganu, jakim jest obraz Frankenheimera. Z perspektywy czasu film traktować można jako relikt epoki oraz sztandarowy przykład sytuacji, w której wszystkie zmory wielkiej hollywoodzkiej produkcji spotykają się w jednym miejscu. Gdy jednak spojrzy się na niego z przymrużeniem oka, to nadal może on dostarczać rozrywki, zwłaszcza jeśli ma się świadomość kulis towarzyszących jego powstaniu.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Wyspa doktora Moreau
Co otrzymamy, jeśli dodamy do siebie Marlona Brando, niezłą powieść sci-fi i świetnego reżysera?... czytaj więcej