Recenzja Sezonu 3

I tak po prostu... (2021)
Michael Patrick King
Nisha Ganatra
Kristin Davis
Cynthia Nixon

Gdzie te dziewczyny, gdzie tamten świat

Przyznam bez bicia, że kilka razy podczas oglądania tegoż sezonu szczerze i głośno się zaśmiałam, mając nadzieję na powrót do lat świetności, kiedy rozmowy w barze przy drinku ze wzorkiem
Gdzie te dziewczyny, gdzie tamten świat
Recenzja odcinków 1-6 trzeciego sezonu.

Jako psychofanka "Seksu w wielkim mieście", która ma w domowej kolekcji wszystkie sezony kultowego serialu i regularnie do nich powraca, nieustannie zadaję sobie pytanie, kto jest grupą docelową jego kontynuacji. Oczywiście poza niesionymi siłą sentymentu miłośnikami dawnych perypetii Carrie, Mirandy, Charlotte i Samanthy – choć domyślam się, że i ci po dwóch pierwszych seriach nie czekali na trzecią, przebierając nogami. Dobra wiadomość jest taka, że twórcy odrobili pracę domową – jest mniej krindżowo (albo, o zgrozo, zwiększyła się moja tolerancja na czerstwe żarty). Zła, że znowu jest nijako, bez polotu i własnej tożsamości.  


W trzecim sezonie "I tak po prostu…", mimo niemal pięćdziesięciominutowych odcinków, fabularnie dzieje się niewiele. Carrie (Sarah Jessica Parker) dalej walczy o szczęście z Aidanem (John Corbett), choć przeszkód do wspólnego życia przybywa. Odległość nastręcza problemów komunikacyjnych, spotkania z członkami jego rodziny przypominają bardziej urywki z "The Jerry Springer Show" niż z "Domku na prerii", a nowy sąsiad naszej bohaterki nie dość, że jest przystojny, to emocjonalną niedostępnością niebezpiecznie przypomina Mr Biga (Chris Noth). Miranda (Cynthia Nixon) eksploruje swoją seksualność, coraz bardziej zadurzając się w Joy (Dolly Wells), a Charlotte (Kristin Davis) ponownie startuje w zawodach na najlepszą matkę i żonę. Seema (Sarita Choudhury), czyli Samantha-bis (Kim Cattrall), nie pozwala, aby miłość wpłynęła na jej poczucie niezależności, choć samotność też nie wydaje się dla niej komfortowym stanem. Lisa (Nicole Ari Parker), największa zapchajdziura tej produkcji, tym razem dostała poważniejsze wątki – żaden z nich jednak nie jest na tyle szczery i interesujący, żebyśmy zapamiętali imię jej czy jej męża.   


Być może nieuczciwością jest ciągłe odwoływanie się do serialowego pierwowzoru z początku lat 90. W końcu my także się zmieniamy: starzejemy się, wraz z upływem czasu redefiniują się nasze priorytety, potrzeby i tryb życia, pojawiają się problemy abstrakcyjne dla osób w młodszym wieku. Ewoluuje także świat. Ale twórcy sami nas w tę nieuczciwość wpędzają, wykorzystując znane i uwielbiane przez nas postacie do stworzenia zupełnie innej narracji. Nie byłoby problemu, gdyby ta inność była jakościowa, chwytała zeitgeist niczym – dajmy na to – Joachim Trier, czarowała błyskotliwym żartem. Ona natomiast przypomina kotleta – już nie tyle nawet odgrzewanego, co pokrytego pleśnią. 

Metraż odcinków "Seksu w wielkim mieście" działał zdecydowanie na korzyść produkcji. Tryb "jeden wątek na bohaterkę" budował anegdotyczność opowieści, zwiększał dynamikę i trzymał uwagę. Obecny format z kolei rozwadnia historię, zlewając poszczególne epizody w jeden twór o kształcie nieco bardziej wyszukanej telenoweli. W dawnych perypetiach nowojorskich dziewczyn można było przeglądać się niczym w lustrze, a humor, jak to w życiu, miał lekko gorzki posmak. Dziś dostajemy częściej żarty cyrkowe, przerysowane, niezbyt przystające do rzeczywistości. Męczą także niedojrzałe, czasem wręcz histeryczne reakcje bohaterek. Po pewnych siebie kobietach, które miały tzw. cojones, żeby kreować otaczający je świat, nie ma śladu. Trudno bowiem szukać pocieszenia w postaci Seemy, kiedy jej zachowania i wątki to kopiuj-wklej zachowania i wątki Samanthy, łącznie ze sceną rozstania z partnerem. A po co nam kopia, jeśli mamy oryginał?


Meandry międzyludzkich zależności i społecznych bolączek w "Seksie w wielkim mieście" zarysowane były zawsze lekką, organiczną kreską. W kontynuacji ważkie kwestie są zaledwie pozycjami do odhaczenia na scenariuszowej liście – tak było we wcześniejszym sezonie z niebinarnością córki Charlotte, Rose (Alexa Swinton), tak jest w tym z poliamorycznym związkiem Lily (Cathy Ang). Najbardziej niewykorzystana wydaje się jednak postać Mirandy. Twórcy mieli wspaniałą okazję do przyjrzenia się bohaterce, która dość późno w życiu odkryła swoją biseksualność i po rozpadzie pierwszej nieheteronormatywnej relacji weszła na zupełnie nowy rynek matrymonialny. Zapowiadająca się dobrze próba eksploracji tego obszaru, ze wspaniałą epizodyczną rolą Rosie O’Donnell, kończy się kolejnym nieśmiesznym, karykaturalnym żartem. Nie ma tu żadnych zmagań, jest myślenie życzeniowe scenarzystów, przyjęte gdzieś po drodze pewniki. Nie ma pomysłu na sportretowanie społeczności LGBT+. Postać geja znowu jest dodatkiem do kreacji heteroseksualnych kobiet. I tak, wiem, jest to serial właśnie o kobietach, ale dużo chętniej obejrzałabym życiowe i miłosne potyczki Anthony’ego (Mario Cantone) niż nieszczęsnej, papierowej Lisy. Tymczasem jego osoba zostaje znowu sprowadzona do stereotypowych klisz – ma być przede wszystkim pociesznym błaznem, od czasu do czasu zamieniającym się w refleksyjny kompas. 

Przyznam bez bicia, że kilka razy podczas oglądania tegoż sezonu szczerze i głośno się zaśmiałam, mając nadzieję na powrót do lat świetności, kiedy rozmowy w barze przy drinku ze wzorkiem orbitującym między koleżankami a typami kręcącymi się dookoła, potencjalnymi partnerami na noc, a może i na całe życie, brzmiały namacalnie i życiowo. Nadzieja pozostaje jednak najwyraźniej matką głupich, bo powrót do poziomu "I tak po prostu…" nastąpił nad wyraz szybko. To nie jest tak, że oczekuję tego typu rodzajowych scenek non stop – w końcu nasze bohaterki w większości są już w monogamicznych, długofalowych związkach. Ale czy w randkowaniu w "Seksie w wielkim mieście" chodziło tylko o seks, czy może jednak, jak mówi Carrie w finałowej scenie szóstego sezonu, o stworzenie relacji ze sobą? Czy ukochane przez nas postacie nie zasługują na coś więcej niż bycie wieszakami dla wymyślnych kreacji pozostających burżujską fantazją poza finansowym zasięgiem widzów? Czy instagramowy glamour nowojorskich apartamentów, salony z wysokimi sufitami, są tym, o co pierwotnie w tej opowieści chodziło? I w końcu: czy jesteśmy w stanie dalej się nimi identyfikować?


W scenach randki z zakonnicą, udawanego orgazmu czy pójścia na kompromis z nowym sąsiadem: rezygnacji z czegoś, co się kocha, żeby dać coś drugiemu człowiekowi, odnalazłam klimat pierwowzoru. Trochę za mało jak na tyle godzin spędzonych przed ekranem. Także mimo olbrzymiej miłości do bohaterek i aktorek zostanę przy powtarzaniu starych odcinków, kiedy to Carrie Bradshaw głosem z offu diagnozowała otaczającą ją rzeczywistość w sposób tak uniwersalny, że do dziś nie ma on sobie równych. 
1 10
Moja ocena sezonu 3:
5
Recenzja I tak po prostu...
W pierwszych odcinkach "I tak po prostu" 55-letnie Carrie (Sarah Jessica Parker), Miranda (Cynthia Nixon)... czytaj więcej