Lubię dobrze zrobione dokumenty, które ogląda się z poczuciem, że dotykają prawdziwego życia, nie są literacką fikcją, ale czymś, co się naprawdę zdarzyło, w czym brały udział autentyczne osoby.
Lubię dobrze zrobione dokumenty, które ogląda się z poczuciem, że dotykają prawdziwego życia, nie są literacką fikcją, ale czymś, co się naprawdę zdarzyło, w czym brały udział autentyczne osoby. Gatunek określany często jako true crime cieszy się w moim wypadku szczególną uwagą, bowiem zawsze interesowały mnie kulisy śledztw, jak przebiegają naprawdę, nie w beletryzowanej wersji, znanej z seriali. Jak wygląda proces wykrywania sprawców, wyjaśniania wszystkich okoliczności zdarzenia. Właśnie ten aspekt był dla mnie zawsze najważniejszy – praca śledczych, stosowane przez nich techniki, mozolne dochodzenie prawdy. Zdecydowanie mniej lubię gdy uwaga twórców filmu koncertuje się na sprawcach, którzy są przecież nikczemnymi osobnikami, nie zasługującymi na stawianie w świetle jupiterów. Choć oczywiście dla wyjaśnienia danego przypadku rys sprawcy jest niezbędny, by zrozumieć jego motywy, modus operandi, a także dlaczego policja musiała wdrożyć określone działania. Skupmy się zatem na najnowszej produkcji, która pojawiła się w Netflixie, czyli serialu "Zaginione: Polowanie na seryjnego zabójcę z Long Island" ("Gone Girls: The Long Island Serial Killer"). Już w tytule recenzji zasugerowałem, że jest to temat, którego potencjał nie został moim zdaniem do końca wykorzystany – w dalszej części spróbuję wyjaśnić dlaczego tak się stało. Liz Garbus to doświadczona reżyserka filmów dokumentalnych, mająca na koncie szereg produkcji – koniecznie trzeba też wspomnieć, że dla platformy Netflix nakręciła w 2020 roku także film fabularny, "Zaginione dziewczyny" inspirowany historią seryjnego zabójcy z Long Island, a opowiadający przede wszystkim o matce poszukującej zaginionej córki. Od razu nasuwa się przypadek Shannan Gilbert, młodej prostytutki, której tajemnicze zaginięcie i następujące po nim poszukiwania ujawniły szokującą sprawę serii morderstw, znanych także jako zabójstwa z Gilgo Beach (od miejsca znalezienia pierwszych czterech zwłok). Matka dziewczyny, nieżyjąca już Mari Gilbert, nie ustawała w wysiłkach, by znaleźć córkę, wyjaśnić co się z nią stało i kto jest za to odpowiedzialny. Taki też jest punkt wyjścia nowego serialu – mając na uwadze, że jego reżyserka już wcześniej podjęła temat w produkcji fabularnej (muszę przyznać, że co najwyżej przeciętnej), spodziewałbym się, że ma do całej sprawy, zwłaszcza zaś do Shannan Gilbert i jej matki określony stosunek emocjonalny. I jest to we wszystkich trzech odcinkach wyraźnie zauważalne. Nie będę streszczał serialu, skupię się na ogólnej ocenie, nie unikając niestety częściowego ujawnienia co w jego trakcie się okazuje, bowiem z perspektywy tej recenzji wydaje się to konieczne.
Zacznijmy od tego, że pokazanie takiej produkcji właśnie teraz jest z punktu widzenia twórców dość ryzykowne. Po kilkunastu latach udało się bowiem zatrzymać podejrzanego i wszystko wskazuje na to – przynajmniej oceniając materiał dowodowy, o którym mowa w trzecim odcinku – że jest on faktycznym sprawcą tej serii zabójstw. A przynajmniej części z nich, bowiem śledztwo nadal trwa. I na tym właśnie polega ryzyko – jest domniemany sprawca, ale jego proces jeszcze się nie rozpoczął, więc trudno mówić o wyroku. Co więcej, proces będzie zapewne dotyczył czterech ofiar (tzw czwórki z Gilgo Beach), bowiem w pozostałych przypadkach (z Shannan Gilbert jest ich jeszcze 7, co daje łączną liczbę 11) śledztwo się jeszcze toczy, nie wiadomo czy uda się Heuermanna z nimi powiązać, choć panuje powszechne przekonanie, że sprawcą wszystkich zabójstw jest jedna osoba. Powszechne przekonanie nie stanowi jednak dowodu w sądzie. Musimy także pamiętać o amerykańskiej specyfice – wciąż formalnie możemy mówić co najwyżej o podejrzanym, tymczasem pokazano jego twarz, podano gdzie mieszkał, co więcej – pokazano także jego rodzinę, w tym dzieci (obecnie dorosłe). Teoretycznie zatem, gdyby sprawa w sądzie nie zakończyła się skazaniem, filmowcy mogliby zostać pozwani, ryzykując gigantyczne odszkodowanie. To jeden z aspektów – inne są równie ważne. Sprawa nie jest zakończona, zatem te trzy odcinki to nie wszystko. Opinia publiczna będzie teraz obserwować proces, dalsze śledztwo, pytanie zatem czy należy się spodziewać drugiego sezonu. I kiedy? Raczej za kilka lat, bo pewnie tyle to wszystko potrwa.
Reżyserka pokazuje więc prawdziwą historię z pełną świadomością, że nie jest w stanie opowiedzieć jej do końca. Co więcej – nie może jej opowiedzieć w pełni, bo wielu szczegółów nie da się – przynajmniej na razie – ujawnić. Choćby ze względu na dobro śledztwa, czy kwestie procesowe. Heuermann będzie mieć obrońców, którzy wykorzystają każdy kruczek prawny, każde, choćby najdrobniejsze niedopełnienie obowiązków przez śledczych, by swojego klienta uchronić przed skazaniem. I tak docieramy do tego, dlaczego moim zdaniem potencjał tego serialu nie został w pełni wykorzystany. Po części jest to – choć nie potrafię oczywiście ocenić w jakim stopniu – spowodowane czynnikami obiektywnymi. Bo ze względu na stan sprawy, zbliżający się proces, wielu informacji ujawnić nie można, a zapewne byłby one dla widzów ciekawe. Jaki to miało wpływ na narrację i punkt widzenia reżyserki? Jak duża była rola jej emocjonalnego stosunku do rodzin ofiar? Zapewne spora, bowiem – co nie jest dla seriali true crime typowe – skupia się na ofiarach, ich bliskich – jak rodzice, rodzeństwo, przyjaciele. Opowiadają nam o nich, o tym, jak zapamiętali zamordowane kobiety, jakie były ich ostatnie chwile. Niewiele jest tu o samym śledztwie, działaniach, jakie podjęto, by ustalić i ująć sprawcę.
Jak już zaznaczyłem na początku, osobiście wolałbym spojrzenie skupione właśnie na procesie wykrywczym, dochodzeniu prawdy, typowaniu podejrzanych, zbieraniu dowodów. Ale Liz Garbus miała inną koncepcję, być może w jakimś stopniu wymuszoną niemożnością pokazania wszystkich szczegółów śledztwa. W tym miejscu konieczna jest pewna uwaga – otóż praktycznie wszystkie ofiary (względnie prawie wszystkie, bowiem wśród nich jest także osoba nieletnia, wg opisu dziecko) trudniły się prostytucją. W serialu to słowo traktowane jest z pewną rezerwą, jakby było obelgą i przez szacunek dla ofiar powinno się go używać możliwie najrzadziej. Zamiast tego padają często jakieś synonimy, typu "eskortka", "pracownica seksualna", ale to tak naprawdę niczego nie zmienia. Widz poznaje prawdziwą Amerykę, ale z innej strony. Biedne i nierzadko dalekie od ideału rodziny, ludzi w niczym nie przypominających bohaterów seriali, zawsze atrakcyjnych, zadbanych. Tutaj spotkamy mieszkańców rozpadających się domów na przedmieściach, prostytutki, alfonsów, ludzi uzależnionych od narkotyków.
Kiedyś o ofiarach zabójcy napisalibyśmy, że były dziewczynami z marginesu. Zapewne jakąś część z nich do takiego życia pchnął brak perspektyw – nieważne już czy obiektywny, czy tylko tak przez nie postrzegany. Można też pokusić się o coś, co w serialu nie pada (poza cytowaną wypowiedzią jednego ze śledczych), iż ryzykowny tryb życia i zawód sprawił, że na swojej drodze spotkały zabójcę. Ale czy to go usprawiedliwia? Oczywiście, że nie, a same ofiary, kimkolwiek nie były, zasługują na szacunek i to, by sprawcę ukarać. Były istotami ludzkimi, mającymi rodzinę i przyjaciół, którym ich je odebrano. I niewątpliwą zasługą Liz Garbus jest to, że tymi trzema odcinkami nam to uświadamia.
Pierwszy koncentruje się na Shannan Gilbert, jej zaginięciu i tym, że w konsekwencji poszukiwań odkryto najpierw cztery ciała, a potem kolejne. Ważną postacią jest jej matka, Mari. Przez cały serial przewija się też kilka osób – dziennikarka, która zajmowała się sprawą, prawnicy, śledczy. Kolejne odcinki pozwalają nam poznać przede wszystkie cztery ofiary znalezione w Gilgo Beach, ich bliskich.
Pozostałe są jakby w cieniu, o nich dowiemy się mniej, niestety także niewiele mówi się o samym śledztwie, jak ono przebiegało. Dużo jest krytyki pod adresem policji, urzędu szeryfa, czy byłego prokuratora – któremu zresztą postawiono zarzuty i skazano na kilkuletnie więzienie. Ta sprawa co prawda nie ma bezpośredniego związku z serią zabójstw, ale kładzie się cieniem na całe śledztwo, bowiem protegowany owego prokuratora, prowadzący sprawę, okazał się być osobą łamiącą prawo, a ze względu na to, że sam korzystał z usług prostytutek, niespecjalnie chciał, by śledczy bliżej przyglądali się temu środowisku. Seria zabójstw z Long Island ujawniła zatem, niejako przy okazji, gigantyczny skandal, zakończony aresztowaniami i procesami.
Podejmowane potem próby wyjaśnienia tej sprawy długo nie przynosiły efektów. Aż do czasu pojawienia się nowego szefa śledczych, który w serialu dosłownie przemyka przez ekran, a szkoda, bo wydaje się bardzo ciekawą i ważną postacią, więc poświęcenie mu większej uwagi byłby wskazane. Jak to się stało, że trafiono na Heuermann, jakie podjęto czynności – to zajmuje niestety niewielką część trzeciego odcinka i jest opowiedziane bardzo pobieżnie. Widz odczuje także brak jeszcze jednej kwestii – przyznania się, względnie zaprzeczenia sprawstwa przez aresztowanego. Domyślam się jednak, że na tym etapie, jakakolwiek by nie była prawda, być może po prostu nie może być ujawniona.
Serial składa się zasadniczo z trzech elementów – archiwalnych materiałów, fragmentów konferencji prasowych, dokumentacji śledztwa sprzed kilkunastu lat, a także scen nakręconych współcześnie – rozmów z rodzinami, przyjaciółmi ofiar, czy też śledczymi, dziennikarzami, prawnikami, wreszcie zaś z inscenizacji z udziałem aktorów. I ten ostatni element moim zdaniem jest największym mankamentem serialu, składnikiem zupełnie niepotrzebnym, bo niczego nie wnoszącym. Są to w dodatku inscenizacje momentów mało istotnych, epizodów. Widz wie doskonale, jak wyglądają realne osoby, bo widzi je na zdjęciach, czy archiwalnych zapisach wideo, a za chwilę te osoby są odgrywane przez aktorów niezbyt swoje pierwowzory przypominających. Na szczęście tych inscenizacji jest niewiele, ale serial zyskałby, gdyby ich w ogóle nie było. Generalnie z całego materiału zmontowano sprawnie opowiedzianą całość, która nie nudzi, nie dłuży się niepotrzebnie – jest wręcz wciągająca. Choć niewielka w tym zasługa reżyserki, bowiem na warsztat wzięła po prostu niezwykle ciekawą, intrygującą historię, która – mówiąc w przenośni – opowiada się sama.
Widz nie ma wrażenia, że czegoś jest za dużo, wprost przeciwnie, chciałby o tej sprawie dowiedzieć się więcej – i niestety to pragnienie nie zostaje w pełni zaspokojone. Napięcie jest jednak budowane zgodnie z regułami sztuki – jest tajemnica, atmosfera gęstnieje, pytań coraz więcej i nagle okazuje się, że po latach zatrzymano (domniemanego oczywiście) sprawcę. Czy zatem warto obejrzeć ten serial? Jeśli jest się miłośnikiem dokumentów true crime, na pewno tak. Jeśli szuka się po prostu czegoś na wieczór, lepiej byłoby się zastanowić. To jednak rzecz o dużym ciężarze i działająca – poprzez ogrom cierpienia ofiar i ich rodzin – na emocje. Mimo wszystko czekam na bardziej dogłębne spojrzenie na tę frapującą historię – może uda się po zakończeniu śledztwa i procesu? Kto wie?