Hej,
z uwagi na fakt, że same się już gubimy w czytaniu tego natłoku historyjek własnych, postanowiłyśmy naszą etiudę wraz z postem-matką, który nas zainspirował do działania umieścić w nowym temacie. Dobra kupa nie jest zła-jak to mówią więc wszystko razem trzymać odtąd będziemy. Miłego czytanka. TO wszystko dla Was!
Czekamy na opinie i wskazówki!
Pozdrówki!!!
M&A
Pisanie wasze rozumiem cokolwiek ku pocieszeniu memu i za co nisko kłaniam i dziękuję. Jeno zoczyłam, że krom cielesnych katuszy czekają na nas i duszne. Uproszenie mam jedno. Jest ono, byście częściej pisywali dla kumów waszych;-)
Ps. Myślałam, że się nie doczekam :-)
Zgodnie z życzeniem kolejna część. Nadal nie dysponujemy zbytnią ilością czasu więc krótko, ale mamy nadzieję, że nadrabiamy jakością :)
Czekamy na opinie :)
***68***
Booth przez pierwszą godzinę operacji przemierzał nerwowym krokiem korytarz wzdłuż i wszerz. Gdy w końcu się zmęczył, usiadł na pobliskim krześle, jednak co chwilę podrywał się z miejsca czekając na to, aż może ktoś w końcu wyjdzie z sali i będzie mógł coś powiedzieć na temat stanu zdrowia jego córki. Po kilku godzinach na korytarzu pojawił się lekarz. Od razu podszedł do zdenerwowanego agenta.
-Co z małą? Co z moją córką?- zapytał Seeley spoglądając na niego wyczekująco.
-Stan jest stabilny.- lekarz potarł dłońmi twarz, zdradzającą oznaki zmęczenia.- Bądźmy dobrej myśli.
-Czyli już wszystko w porządku?- mężczyzna wstrzymał oddech czekając na odpowiedź.
-Pańska córka jest bardzo silna. Nie stwierdziliśmy żadnych anomalii podczas operacji. Nie zatrzymała nam się ani razu.- lekarz uśmiechnął się blado.
Booth odetchnął z ulgą. Przez chwilę miał ochotę rzucić się na doktora i go wyściskać. Jednak zdrowy rozsądek wziął górę. Ograniczył się jedynie do serdecznego uściśnięcia dłoni.
-Bardzo panu dziękuję. Bardzo…
-To zasługa całego zespołu.- powiedział skromnie lekarz. Po chwili jego twarz stężała.- Chciałbym z panem jeszcze o czymś porozmawiać.
-Tak?
-Proszę nie odebrać tego jako wścibstwo albo jakąkolwiek ingerencję w pańskie życie osobiste, ale muszę o to zapytać…
Booth spojrzał na niego badawczo, próbując zgadnąć o co może chodzić.
-Czy dopuszcza pan taką możliwość… Czy…- mężczyzna zająknął się, szukając odpowiednich słów.- Czy jest pan pewny, że jest biologicznym ojcem tego dziecka?
Seeley poczuł jakby ktoś uderzył go czymś twardym w głowę. Jego ręce i nogi stały się ciężkie jakby ktoś wykonał je z ołowiu. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu, powiedzieć słowa.
-Ja… Jak to?- zapytał w końcu.- Przecież Annie… Hazel nie jest moją córką?
-Tego nie powiedziałem.- zarzekł się od razu lekarz.- Zapytałem tylko o to, czy dopuszcza pan taką możliwość. Nie zgadzają się grupy krwi. Dziewczynka nie posiada żadnej z grup jaką mają jej rodzice. To znaczy pana i pańskiej żony.
Booth popatrzył na niego niedowierzająco.
-Istnieją oczywiście pewne anomalie i wszystko zależy od genów, ale jej grupa jest całkowicie inna. Odkryłem to, gdy wypełniał pan kwestionariusz przed oddaniem krwi, jednak nie wspominałem wcześniej o moich przypuszczeniach gdyż nie chciałem pana dodatkowo denerwować.- kontynuował lekarz.- pełny obraz dałyby badania DNA, jednak do niczego pana nie namawiam. Jak już wspomniałem nie chcę, żeby pan to odebrał jako ingerencję w pańskie życie osobiste. Po prostu miałem taki obowiązek. Musiałem przekazać panu te informacje.
Seeley odwrócił się od niego i oparł dłońmi o zimną ścianę, pomalowaną na jasnozielony kolor. Jego głowę wręcz rozsadzały kotłujące się w niej myśli. Nie, to nie może być prawda… Annie przecież nie oszukałaby go w tak perfidny sposób… A jeśli? Jeśli to nie jego dziecko tam leży. Jeśli to nie jego dziecko walczy o życie. Mały człowiek nie związany z nim w taki sposób w jaki by chciał…
-Gdzie mogę zrobić te badania?- zapytał cicho po dłuższej chwili milczenia.
-Jak poszło?- zapytał Malcolm pojawiając się ni stąd ni z owąd na tarasie tuż po tym jak Temperance wróciła na salę balową. Josephine pokręciła ze zrezygnowaniem głową.
-Ona nie wróci. To wszystko, co wydarzyło się przed jej przyjazdem tutaj… Seeley, ich związek, praca… to już nie jest dla niej ważne. Powiedziała, że zamknęła tamten rozdział swojego życia i rozpoczyna nowy.
-I co teraz?- podszedł do bliżej i delikatnie położył dłonie na jej ramionach.
-Nie wiem. Wrócę do Stanów, do brata i ojca.
-A czy oprócz ich dwojga, jest jeszcze ktoś do kogo chciałabyś wrócić?
-Dlaczego pytasz?- spojrzała badawczo, próbując odgadnąć jego myśli. Malcolm uśmiechnął się lekko i delikatnie potarł dłońmi jej odsłonięte ramiona.
-Nie jest ci zimno?- sprytnie zmienił temat.
-Może trochę.- przyznała.
-W takim razie wracajmy do środka. Za chwilę kucharze podadzą dzika. A Margot Dieckhoff na pewno nie jest zadowolona z faktu, że Patrick z jej balu urządził sobie przyjęcie zaręczynowe. Po prostu uwielbiam patrzeć na to, jak się złości. Gdy to robi staje się paskudna. Wygląda jak Baba Jaga z bajek dla dzieci.
-Jesteś okropny.- Joss szturchnęła go żartobliwe łokciem między żebra.
-Wiem.- uśmiechnął się szeroko.- Ale żadna mi się nie oprze… Żadna…- dodał w myślach, spoglądając ukradkiem na Josephine, która ujęła go pod ramię i razem skierowali się w stronę sali balowej.
M&R
Ale pyszota!
Warto było Lachonom pojęczeć, że mało, że rzadko i zdarzuł się Cud!!! Cieszę się nie tylko dlatego, że "jęczcie, a będzie wam dane" czasem popłaca, ale i z powodu badań DNA. Niestety pan Boski na własnej boskiej skórze przekona się o prawdziwości porzekadła "mothers baby, fathers maybe";))) Aż boję się stwierdzić, że w powieści M&R zaczyna się wszystko klarować...
To cieszy, ale i smuci, bo przypomina o nieuchronnym. Nie o śmierci i podatkach, ale o zakończeniu. Dziękuję za wspaniałą kontynuację. Jesteście wielkie. Kiedyś dzieci Was wyguglują z Wikipedii i dowiedzą się, że M&R to wielkie pisarki były;). Piszcie tak dalej, bo Wikipedia czeka.
Uściski dla M&R od czasem jęczącej LG;)
Dżyzys, eldżi, masz rację. Hah, tak tak, wikipedia czeka..... :P
A tak poważnie to Lachony wy moje kochane, boskie! Cudo. Oczywiście chyba nie muszę przypominać, że czekam na cedeka. ;P :*:* (PS: Czy to moje buziaczki tak na Was podziałały?? xD)
Opowianie porostu genialne, fenomenalne. Mam nadzieję że Bootf dowie się jak Ann jest daprawdę i rozwiedzie się z nią.
Super!!!
Może wreszcie Seeley przejrzy na oczy!!
Przydało by mu się ;)
Wstawiajcie szybko cedeka xD
Świetne jak zawszę, ale ja mam nadal pewne obawy i w związku z nimi mam ogromną prośbę: Niech nikt nie sfałszuję tych badań DNA,albo w inny cudowny sposób niech ikt nie przekona Bootha,że jest on prawdziwym ojcem tej małej. Bardzo o to proszę i jak zwykle czekam na kolejną część. Pozdr.
Dziś nieco dłuższa część ;) Czytajcie ostrożnie bo jeszcze ciepła ;) Jak zwykle czekamy na Wasze opinie.
Ze specjalną dedykacją dla LG :)
***69***
Seeley wszedł do sali, w której leżała Annie po urodzeniu córki. Kobieta spokojnie przeglądała gazetę. Zachowywał się bardzo cicho, więc nie zauważyła jego obecności. Booth przyglądał się jej przez chwilę. Był kompletnie skołowany. Nie wiedział komu ma wierzyć. Annie czy lekarzowi.
-O! Jesteś wreszcie.- zauważyła go w końcu i szybko odłożyła kolorowe czasopismo.- Co z naszą córką?
-Lekarze mówią, że jest lepiej.- odpowiedział cicho i podszedł do okna.
-To dobrze.- westchnęła i wstała z łóżka.- Co się z tobą dzieje?- położyła rękę na jego ramieniu. Agent spojrzał na jej wypielęgnowaną dłoń, na której błyszczała ślubna obrączka. Całą siłą woli powstrzymał się aby jej nie strącić. Pokręcił głową i zacisnął dłonie tak mocno, że aż zbielały mu kostki.
-Jesteś na mnie zły? Kochanie, co się dzieje? Odpowiedz mi…- dociekała dalej.
-Nie, nie jestem.- zaprzeczył.- Muszę wracać do pracy.- odsunął się i szybko opuścił pokój. Annie odprowadziła go zdziwionym wzrokiem. Nie miała pojęcia co stało się z jej troskliwym i czułym mężem. Podeszła do łóżka i spod poduszki wyciągnęła telefon komórkowy. Szybko wybrała numer.
-Musimy się spotkać. Jak najszybciej.- rzuciła krótko do słuchawki i się rozłączyła.
Josephine stała w rogu sali balowej powoli sącząc białe wino z gustownie inkrustowanego kieliszka. Było już późno i goście powoli opuszczali zamek. Kobieta przyglądała się Temperance i Patrickowi, którzy rozmawiali z kilkoma osobami w zbitej grupce. Wśród nich była gospodyni domu, którą Malcolm przedstawił Joss jako Margot Dieckhoff. Brennan od czasu ich rozmowy unikała ją jak ognia. Josephine podejrzewała, że boi się zdemaskowania. Uśmiechnęła się krzywo. Podjęła decyzję, że nie zdradzi jej prawdziwej tożsamości nikomu, jednak ona nie mogła o tym wiedzieć. Jedyną osobą, która znała całą prawdę był Malcolm, lecz wymusiła już na nim przysięgę milczenia. Należał on do ludzi, którzy ponad wszystko cenią sobie honor więc tajemnica Brennan była bezpieczna.
-Jak się bawisz?- usłyszała za plecami i po chwili owionął ją zapach na wpół przetrawionego alkoholu i dymu z cygara. Odwróciła się szybko i niemal wylała resztki zawartości swojego kieliszka na Malcolma.
-Nigdy więcej mnie tak nie strasz.- pouczyła go ostro. W pamięci miała jeszcze wydarzenia z dnia ślubu Booth’a, kiedy to blond samiec Annie, jak go nazywała w myślach, za wszelką cenę próbował poznać ją bliżej.
-Przepraszam.- skruszył się, jednak w jego oczach kryło się rozbawienie.- Zatańczymy czy może już wolisz opuścić ten padół? Strasznie drętwo tu się zrobiło.
-Wolałabym żebyśmy już wracali. Odwieziesz mnie do hotelu?
-Naturalnie. Nasza taksówka już czeka na podjeździe.
Josephine pokiwała głowa i jeszcze raz spojrzała w stronę pary narzeczonych. Wzrok Malcolma powędrował w to samo miejsce.
-Margot chyba zaraz pęknie ze złości.- zaśmiał się cicho.- Jej niechęć do tej twojej pani doktor wręcz wylewa jej się uszami.
-Czy ją i Patricka coś kiedyś łączyło?
-O ile mi wiadomo to nie, chociaż ona wyraźnie tego chciała. Odkąd pamiętam zawsze robiła wszystko aby znaleźć się jak najbliżej niego. Szalona kusicielka.- roześmiał się jeszcze głośniej po czym oboje udali się w stronę wyjścia nie żegnając się z nikim. Josephine nawet o tym nie pomyślała, a Malcolm był za bardzo zaabsorbowany jej obecnością.
W aucie nie odzywali się do siebie przez całą drogę do miasta, każde pogrążone we własnych myślach.
-Dojeżdżamy.- pierwszy odezwał się Malcolm wyglądając przez okno. Po kilku minutach taksówka zatrzymała się. Shaw wysiadł pierwszy i otworzył drzwi swojej towarzyszce.- Pozwól, że cię odprowadzę do pokoju.- podał jej ramię. Angielska pogoda przypomniała o swojej przewrotności zraszając parę obfitym deszczem. Kilka metrów dzielących ich do wejścia pokonali biegiem. Nieco później we windzie Joss zaczęła się śmiać. Najpierw cicho a potem coraz głośniej.
-Co cię tak bawi?- zapytał nieco zdezorientowany Shaw.
-Nic…- wykrztusiła i śmiała się dalej.
-Jak nic, jak jednak coś.
-Po prostu wyglądasz nieco komicznie w tej spódniczce klejącej się do nóg.- wyjaśniła, łapiąc z trudem powietrze.
-Ach tak?- przyjrzał się swojemu strojowi i mimo woli także się roześmiał. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze. Josephine szybkim krokiem skierowała się do drzwi wynajmowanego pokoju. Szybko je otworzyła i weszła do środka. Malcolm stanął w progu.
-Nie zaprosisz mnie na szklaneczkę whisky?- zapytał opierając się niedbale o futrynę.
-Wybacz, ale jestem bardzo zmęczona. Chciałabym wziąć prysznic i się położyć.
Mężczyzna powoli przesunął wzrokiem po ciele Joss. Mokra sukienka lepiła się do niej jeszcze bardziej eksponując jej ponętne kształty.
-Nie wierzę, że jesteś aż tak bardzo zmęczona żeby…- jednym krokiem pokonał dzielącą ich odległość. Zamilknął na chwilę i zaczął palcem wodzić po jej ramieniu.
-Malcolm… To chyba nie jest najlepszy pomysł.- odsunęła się nieco.
-Obiecuję, że nie będziesz tego żałowała.- położył rękę na jej karku i niemal siłą przyciągnął do siebie. Jego gorące wargi najpierw zaczęły błądzić po szyi Joss, a potem odnalazły jej usta. Pocałował ją namiętnie, zachłannie… Kobieta z początku stawiała opór, jednak po chwili poddała się. Malcolm czując jej nieme przyzwolenie posunął się nieco dalej. Powoli zaczął ściągać z niej mokrą sukienkę. Gdy została w samej bieliźnie poczuła chłód panujący w pokoju i to ją otrzeźwiło. Zaczęła wyrywać się z jego uścisku.
-Przestań… Proszę cię przestań…- powiedziała jednak nie odniosło to większego skutku. Wręcz przeciwnie, Malcolm stawał się coraz bardziej natarczywy. Rozerwał jej biustonosz i rzucił na łóżko. Gdy zajął się pozbywaniem własnej garderoby Josephine skorzystała z okazji i uciekła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi.
-Josephine?! Josephine! Wyjdź natychmiast.- w głosie Shaw’a słychać było złość.
-Odejdź!- krzyknęła trzęsąc się nie tyle ze strachu, co z oburzenia.- Odejdź bo wezwę policję!
Odpowiedziały jej gniewne pomrukiwania i trzask zamykanych drzwi. Odczekała jeszcze kilka minut nasłuchując jakiś odgłosów i gdy już w zupełności upewniła się, że Malcolm wyszedł, ostrożnie wyszła z łazienki. Rozejrzała się uważnie po pokoju, sprawdzając czy może gdzieś się nie ukrył. Podeszła do drzwi wejściowych i zamknęła je na klucz. Dla dodatkowego bezpieczeństwa podparła klamkę drzwiami. Wiedziała, że nigdy to nie zdaje egzaminu i gdyby ktoś bardzo chciałby się tu dostać, to takie prowizoryczne zabezpieczenie nie powstrzymałoby go. Jednak lepsze to niż nic. Wygrzebała z walizki golf i jeansy po czym szybko się ubrała. W pośpiechu wrzuciła do niej wszystkie swoje rzeczy i chwyciła za telefon. Najwcześniejszy samolot to Stanów, w którym były jeszcze miejsca odlatywał za trzy godziny. Przebukowała swój powrotny bilet na ten lot. Potem chwyciła pudełko w które tuż po kupieniu była zapakowana jej sukienka. Włożyła do środka porwaną bieliznę i sukienkę. Na wieczku odręcznie napisała stary adres Malcolma. Nie była pewna czy on tam jeszcze mieszkał, jednak nazwisko Shaw było w tym mieście na tyle znane, że prędzej czy później przesyłka i tak do niego dotrze. Zadzwoniła do recepcji z prośbą, żeby zamówiono jej taksówkę. Nie mając już nic do zrobienia usiadła na łóżku i się rozpłakała. Zawiodła się na Malcolmie, zawiodła się na samej sobie. Jak ona teraz wróci do domu… Jak będzie mogła spojrzeć w oczy bratu wiedząc, że Brennan żyje i nie móc mu tego powiedzieć? Podniosła słuchawkę dzwoniącego telefonu, przez którą miły głos recepcjonistki poinformował ją, że taksówka już na nią czeka. Podniosła się z łóżka i poszła do łazienki. Zmyła rozmazany makijaż a następnie odstawiła krzesło od drzwi, chwyciła płaszcz, bagaże oraz przesyłkę i pośpiesznie opuściła pokój. Wysłanie paczki poleciła recepcjonistce. Kilka godzin później leciała już nad oceanem do domu.
Hala przylotów była opustoszała. Wyszła na zewnątrz i rozejrzała się po postoju dla taksówek. Niestety nie zauważyła żadnego auta. Było bardzo późno. Spojrzała na zegarek i odliczyła kila godzin ze względu na zmianę strefy czasowej. Według jej obliczeń dochodziła czwarta nad ranem. Nagle tuż przed nią zatrzymał się żółty samochód, z obiecująco świecącą się lampą, sygnalizującą, że taksówka jest wolna. Szybko włożyła walizkę do bagażnika i wsiadła. Podała kierowcy adres, a ten ruszył gwałtownie. Zdziwiło ją trochę, że nie wysiadł aby jej pomóc, ale wytłumaczyła to sobie tym, że on może też jest zmęczony po całonocnym dyżurze. Kierowca nie należał do rozmownych. W ogóle się nie odzywał. Na dodatek dzieliła ich plastikowa przegroda. Joss obserwowała przez szybę miasto tętniące nocnym życiem. Widok migających jej przed oczami świateł działał niezwykle usypiająco to też nie wiedząc kiedy zasnęła. Gdy się przebudziła za oknem nie było kolorowych świateł a taksówka gnała przed siebie pustą szosą.
-Hej!- krzyknęła do kierowcy.- Gdzie my jesteśmy?! Gdzie pan jedzie?!!- kilkakrotnie uderzyła ręką w przegrodę.- Proszę się zatrzymać!- złapała za klamkę drzwi i kilkakrotnie bezskutecznie nią szarpnęła. Były zamknięte.- Wypuść mnie do diabła! Wypuść!!- krzyczała dalej uderzając pięściami na oślep.
Kierowca spojrzał przelotnie w lusterko po czym nacisnął jakiś guzik. Tylna część auta zaczęła wypełniać się oparami jakiegoś gazu. Josephine kaszląc i płacząc nadal krzyczała, uderzała i kopała, jednak z każdą chwilą coraz słabiej. Nagle jedyne co zobaczyła, to wszechogarniająca ją ciemność.
cdn...
M&R
Jak dobrze, że Booth dowiedział sie wreszcie prawdy! Mam nadzieję, że zrobicie coś, aby Brenn wróciła do Bootha... Czekam na więcej!
Ps. Ale się zrobiłyście szybkie! ;-)
Dziś powiem mistrzyni komplikacji - Rokitce, ma się rozumieć - że jestem wzruszona dedykacją i treścią. Sienkiewicz ciągał Jędrusia po wszystkich polach bitewnych ówczesnej Eurazji, a Rokitka tworzy pułapki, zasadzki, porwania, spiski, mistyfikacje śmierci i zmartwychwstania. Ale tak Henio, jak i Rokitka biegną ze swoimi bohaterami przez przeszkody pod ołtarz. Więc jestem zupełnie spokojna i dramatów na koniec się nie spodziewam;D
Oby Ci nigdy pomysłow nie zabrakło Moja Droga. I zaklnę jeszcze, jak to mają w zwyczaju Chińczycy: oby Twoi bohaterzy żyli w ciekawych czasach.
Pochlipująca sobie cichutko LG
Bardzo wciągające opowiadanie. Dobrze że Seeley przestał ufać Ann. Mam nadzieję że Joss wyjdzie cało z rąk taksówkarza.
Genialnie!! Niektórzy faceci to jednak podłe (napisałabym, ze świnie, ale nie obrażam tak inteligentnych zwierząt..)samce, które myślą tylko o jednym!! Jestem oburzona zachowaniem Malcolma, a w dodatku ten taksówkarz...O co w tym wszystkim chodzi? Czekam niecierpliwie na cedeka xD
Wspaniałe !!
Dziewczyny kocham waszego ff xD Jest cudowny;)
Czekam na dalszą dawkę emocji xD
Korzystając z chwilki wolnego czasu, wklejamy kolejny rozdzialik :)
Tym razem dedykujemy go tym wszystkim, którzy czytają nasze opowiadanko.
To właśnie dla Was :)
***70***
Malcolm obudził się rano z okropnym bólem głowy. Nie pamiętał jak znalazł się w swoim łóżku i kiedy przebrał się w pidżamę. Wygrzebał się z pościeli i ostrożnie wstał. Podszedł do okna i po krótkim namyśle odsunął ciężkie kotary. Blade promienie słoneczne przyprawiły go o jeszcze większy ból głowy. Szybko zasunął materiał z powrotem. Rozejrzał się po swojej sypialni i na szafce nocnej dostrzegł fiolkę aspiryny i dzbanek z wodą.
-Dobry, stary Ian.- wymruczał uśmiechając się lekko i nalewając wody do szklanki. Jego już dość wiekowy kamerdyner służył u niego od kilkunastu lat. Nigdy nie miał w zwyczaju budzić swego pracodawcy, kiedy wiedział, że poprzedniego wieczoru wrócił do domu w stanie nieco wskazującym. Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
-Proszę.- rzucił krótko i wrzucił do wody dwie aspiryny.
-Dzień dobry lordzie.- po chwili w pokoju pojawił się mężczyzna, który mimo zmarszczek na twarzy i niemal białych jak mleko włosów, zdradzających jego podeszły wiek, nadal poruszał się sprężystym krokiem.- Kurier przyniósł to dziś rano.- położył na łóżko tajemniczo wyglądającą paczkę.- Czy śniadanie życzy sobie pan zjeść w sypialni czy w jadalni?
-Zejdę na dół, dziękuję Ianie.- odpowiedział Malcolm i odstawił szklankę przyglądając się podejrzliwie przesyłce. Kamerdyner skinął usłużnie głową i dyskretnie opuścił sypialnię.
-Co u diabła?- zapytał cicho Shaw, rozpoznając na wieczku logo sklepu, w którym wczoraj razem z Joss wybierał dla niej sukienkę. Ostrożnie rozpakował paczkę i jego oczom ukazał się dziwny widok. Wyciągnął ze środka czarny, koronkowy biustonosz, a raczej jego strzępki. Tuż pod nim kryła się prawie całkowicie zniszczona sukienka Josephine. W jednej chwili wróciły do niego wydarzenia poprzedniego wieczora. Pod napływem przemijających mu przed oczyma obrazów zatoczył się i opadł na stojący w pobliżu fotel.
-Mój Boże…- wyszeptał przerażony.- Co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem?
Sara obudziła się i przeciągnęła leniwie na ogromnym łóżku. Po chwili poczuła czyjąś ciepłą dłoń wędrującą po jej nagim brzuchu.
-Dzień dobry kochanie.- powiedział Patrick całując ją czule.
-Witam mój książę.- odpowiedziała uśmiechając się zalotnie.
-Och, moja droga. Jestem tylko zwykłym lordem a nie księciem.- wyjaśnił obdarzając ją łobuzerskim uśmiechem.
-Dla mnie jesteś księciem.- rzuciła i przekręciła się tak, że teraz ona patrzyła na niego z góry.
-Jak tak dalej pójdzie to nie wyjdziemy dzisiaj z łóżka.- popatrzył na nią oczyma pociemniałymi z pożądania.
-Mi to nie przeszkadza.- wzruszyła ramionami i pocałowała go.
Booth siedział przy biurku i czytał akta sprawy, którą już dawno powinien zamknąć. Jednak zamiast łańcuszków słów widział jedynie twarzyczkę swojej córeczki. Przetarł dłońmi twarz. Nie wiedział czy dalej może ją nazywać swoim dzieckiem. Dlaczego Bóg każe mu przechodzić przez to wszystko? Najpierw choroba i śmierć Temperance, a teraz prawdopodobna utrata córki. No i na dokładkę Josephine się do niego nie odzywa. Chwycił za telefon i wybrał numer do siostry. Miły głos operatorki poinformował go, że abonent z którym próbuje się skontaktować jest nieosiągalny. Próbował dodzwonić się jeszcze kilka razy po czym poddał się i rzucił komórkę na piętrzącą się stertę papierów. Kilka teczek zsunęło się z biurka i upadło na podłogę rozsypując wszędzie swoją zawartość. Zaklął i rzucił się na kolana aby posprzątać.
-Dzień dobry agencie Booth.- usłyszał i gwałtownie podniósł głowę, zapominając, że znajduje się pod biurkiem. Skutkiem tego był bardzo bolesny kontakt jego potylicy z twardym drewnem oraz stek kolejnych przekleństw. Wyjrzał zza biurka i ujrzał Sweets’a. Nie wyglądał za dobrze. Zawsze schludnie ubrany, uczesany i gładki niczym pupa niemowlaka, teraz reprezentował sobą przysłowiowe siedem nieszczęść. Booth wpatrywał się w jego nieogolona i bladą twarz. Zaraz, zaraz… Czy dwunastolatki posiadają zarost?
-Sweets! Co cię do mnie sprowadza?- zapytał, odkładając papiery na biurko i rozsiadając się wygodnie w fotelu.
-Nie miał pan żadnych wieści od swojej siostry?
Seeley gwałtownie się wyprostował.
-Skąd wiesz, że mam siostrę?
-Znam się z Josephine od kilku ładnych lat i wiem to już od dawna.
-No tak.- agent z zakłopotaniem podrapał się w tył głowy dzięki czemu stwierdził, że nabił sobie sporego guza. Próbował sobie przypomnieć czy Joss kiedykolwiek mu wspominała, że Sweets wie o ich tajemnicy.- Nie, nie kontaktowała się ze mną.- odpowiedział na jego wcześniejsze pytanie.- Pokłóciliśmy się. A teraz nie mogę się do niej dodzwonić.
-Ja też. Próbuję od czwartej nad ranem.- Lance westchnął i usiadł na krześle.- Joss kilka dni temu poleciała do Szkocji… na urlop.- dodał szybko tuż po tym jak ugryzł się w język. Mało brakowało a wydałby główny cel jej wizyty za oceanem.- Wczoraj dzwoniła do mnie z lotniska w Glasgow, za chwilę miała wsiąść do samolotu do Waszyngtonu. Postanowiłem po nią wyjechać. Jednak gdy się zjawiłem w hali przylotów nie było jej tam. Myślałem, że może wzięła taksówkę i pojechała do swojego mieszkania lecz tam też jej nie ma. Martwię się o nią…
Booth’a coraz bardziej ogarniały złe przeczucia.
-Jesteś pewny, że miała wrócić akurat tym samolotem i wylądować w Waszyngtonie o tej konkretnej godzinie?
-Tak.- odpowiedział zirytowany Sweets.- Masz mnie za idiotę?- w złości nawet nie zauważył kiedy przeszedł agentowi na ty.
-W porządku.- Seeley skinął głową na znak zgody. Jego umysł śledczego zaczął pracować na najwyższych obrotach.- Znajdziemy ją.
Josephine obudziło przeraźliwe zimno. W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności. Bała się wstać i gdziekolwiek ruszyć. Nie wiedziała gdzie się znajduje. Usiadła i podkurczyła nogi. Była naga. Wytężyła wszystkie zmysły. Od panującej ciszy zaczęło jej dzwonić w uszach. Objęła ramionami kolana i zaczęła kołysać się w przód i tył, a z jej piersi wydobył się przeraźliwy szloch.
cdn....
M&R
Wow super odcinek ciekawe co będzie dalej:):):);)
PS a ja myślałam że Malcolm, jest tym taksówkarzem....
Ciekawy i dramatyczny kawałek.
Moja szczątkowa intuicja podpowiada mi, że Joss padła ofiarą pewnego "krewnego" Anuli... a może paluszki maczali w tym błękitnokrwiści Celtowie? Tego niestety nie jestem w stanie odgadnąć. Rokitka wciąż trzyma Nas w niepewności i za to m.in. należy się jej przeogromniasty szacun.
Ach, szkoda że badania DNA trwają tak długo... (w laboratorium pracują opieszale;)))... choć oczywiście nikt z Nas nie ma wątpliwości co do ich wyniku;)
Najbardziej zaś ze wszystkiego cieszy zapewnienie, że ciąg dalszy nastąpi;)
Cierpiąca na deficyt intuicji LG
Mam nadzieję, że następne części pojawią się już wkrótce. Wasze opowiadanie jest jak zwykle rewelacyjne.
Dramatyczny kawałek xD Zgadzam się z przypuszczeniami mistrzyni LG, nie mogę pozbyć się przeczucia, że taksówkarz to nie przypadek ;/ Biedna Joss :( Czekam niecierpliwie na cedeka xD
Mam nadzieję, że Seley znajdzie Joss całą. Ciekawe czy porwanie Joss było przypadkowe czy może została porwana celowo.
wspaniałe,finezyjne,zaskakujące,ciekawe,fantastyczne,intrygujące,wciągające!!! Czekam na węcej!
no no.. rozkręca się. z radością czekam na ciąg dalszy, bo jak widac, emocji nie zabraknie.
no, nareszcie piszecie:) ja oczywiście mam taka kupe pracy ze mam jedną zaległo część, ale niedługo przeczytam :)
jesteście booooskie :*
Niestety dzisiaj także krótko bo natłok zajęć nie pozwala nam nawet na chwilkę odpoczynku. Mam nadzieję, że wybaczycie nam to jak również pewne błędy i niedociągnięcie w poniższej części. Czekamy na opinie.
***71***
-Tak… Dziękuję bardzo… Ja również. Do widzenia.- Seeley skończył rozmawiać i odłożył słuchawkę. Spojrzał na siedzącego przed nim Sweets’a. Mężczyzna patrzył na niego wyczekująco.
-Joss wsiadła do tego samolotu. Nie było żadnych międzylądowań więc nie mogła go opuścić.- powiedział agent i oparł głowę o wezgłowie fotela. Nagle lampa wisząca tuż nad nim wydała się bardzo interesującym obiektem. Nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, która krążyła nad nim niczym chmura gradowa. Znał już wiele takich historii. Większość z nich nie kończyła się szczęśliwie. W końcu pracował w FBI od kilku ładnych lat. Jego intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła. A teraz dawała mu wyraźne sygnały.
-Czyli Josephine dotarła do Waszyngtonu?- zapytał Lance, chcąc się jeszcze upewnić. Seeley skinął twierdząco głową.- Czyli… To znaczy…- zająknął się próbując dociekać dalej czy jego tok myślenia jest zgodny z tym, co myśli jej brat.
-Tak.- odpowiedział krótko Booth i wstał z miejsca. Zaczął nerwowo krążyć po gabinecie.
-O Boże…- Lance ukrył twarz w dłoniach. Zapadła niezręczna cisza.- Ale kto?- rzucił w końcu, przerywając milczenie.
-Tego musimy się dowiedzieć Sweets.- agent podszedł i położył rękę na jego ramieniu. Mężczyzna podniósł się z krzesła i przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie prosto w oczy.- Znajdziemy ją.
-Znajdziemy.- powtórzył psycholog z taką determinacją o którą wcześniej Booth nawet go nie podejrzewał.
Usłyszała kroki. Ciężkie, miarowe. Po chwili ustały i rozległ się dźwięk dzwoniących kluczy. Dochodził z jej prawej strony. Czyli tam są drzwi.- pomyślała i jeszcze mocniej przyciągnęła do siebie nogi, drżąc ze strachu. Nie pamiętała ile czasu trwała w takiej pozycji. Może godzinę, dwie, dobę… Całkowicie straciła rachubę. Nagle drzwi otworzyły się z wielkim hukiem, a pomieszczenie zalała ostra fala światła. Joss ukryła głowę między kolanami, chroniąc oczy od bolesnego blasku. Ktoś zaczął chodzić po pomieszczeniu. Nie była w stanie spojrzeć na swojego oprawcę, chociaż bardzo by chciała. Jej oczy odzwyczaiły się od światła i teraz reagowały bólem na każdą jego odrobinę. Z medycznego doświadczenia wiedziała, że musi stopniowo je do niego przyzwyczajać. Kroki ucichły. Odniosła wrażenie, że ktoś jej się przygląda. Odruchowo skuliła się jeszcze bardziej. Jakby w odpowiedzi usłyszała głośny śmiech. A potem trzask zamykanych drzwi i zgrzyt klucza w zamku.
-Dzień dobry. Jak się dzisiaj pani czuje?- do pokoju, w którym przebywała Annie, energicznym krokiem wszedł jej lekarz prowadzący.
-Bardzo dobrze.- uśmiechnęła się zalotnie do przystojnego doktora, co nie uszło uwadze mężczyźnie stojącego przy oknie.- Co z moją córką?- zapytała, kładąc się na łóżku.
-Mała ma się coraz lepiej. Przybiera na wadze i jak na razie nie stwierdziliśmy żadnych niepokojących objawów.- odpowiedział, dając jej gestem znak żeby przygotowała się do badania.
-Kiedy ją wypiszecie?- doktor podskoczył na dźwięk tubalnego głosu, który nagle rozległ się w pokoju. Nie zauważył wcześniej, że jego pacjentka ma gościa.
-C…co, pan tu robi?- wykrztusił, próbując się uspokoić.
-Odwiedzam moja siostrę.- Sven wzruszył ramionami i posłał mężczyźnie chłodne spojrzenie.
-Trwa poranny obchód.- poinformował go lekarz, odruchowo się prostując.- Proszę opuścić salę.
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem po czym Sven spojrzał na Annie. Ta dała mu dyskretny acz bardzo wymowny znak żeby go posłuchał.
-Myślę, że już dzisiaj mogę panią wypisać do domu.- powiedział doktor po kilkuminutowym badaniu.- Wszystko się ładnie zagoiło, nie ma żadnego stanu zapalnego.- dodał ściągając lateksowe rękawiczki.
-A moje dziecko?
-Na wypis córki będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, ale jeśli wszystko będzie się układało po naszej myśli tak jak do tej pory, to może za dwa tygodnie będzie pani mogła zabrać ją na weekend do domu.- uśmiechnął się.- Może pani się ubrać, za parę minut przyniosę wypis.- rzucił i wyszedł. Po chwili w pokoju ponownie pojawił się Sven.
-Co powiedział?- zapytał, zamykając za sobą drzwi.
-Mogę już dziś iść do domu.- odpowiedziała zapinając guziki swetra. Kilka dni temu Seeley przyniósł jej trochę ubrań na wypadek gdyby lekarze chcieli ją wcześniej wypisać. Przecież nie mogła wracać do domu w sukni ślubnej albo w szpitalnej pidżamie.
-A dziecko?
-Hazel musi jeszcze zostać w szpitalu.
Sven słysząc to imię aż się wzdrygnął.
-Musieliście ją tak nazwać? Hazel… Co to w ogóle jest?
-Seeley o tym zdecydował. Mu się podoba.
-Ale mi nie.- warknął.- To dziecko powinno nosić inne imię. Imię, które będzie mówiło kim jest i co ją czeka.
-Spokojnie skarbie.- podeszła i go objęła w pasie.- Wszystko będzie tak jak chcesz. Musi tylko minąć trochę czasu aż sytuacja się ustabilizuje.
-Jak długo jeszcze?- Sven odsunął się od niej i zaczął niecierpliwie krążyć po pokoju.
-Do najbliższej pełni zostały tylko trzy tygodnie…
-Tak…- spojrzał w okno i uśmiechnął się do swoich myśli.
Było już po północy, gdy Seeley wrócił do domu. W drodze do sypialni zaczął się rozbierać, rzucając ubrania gdzie popadnie żeby tuż po tym w samej bieliźnie wskoczyć do łóżka. Był wykończony. Nie miał siły nawet na kąpiel. Szukał Joss we wszystkich możliwych miejscach, które przyszły mu do głowy. Sweets z uporem, dzielnie dotrzymywał mu kroku. Nie spodziewał się po nim takiej determinacji. Podejrzewał, że pomiędzy doktorkiem a Josephine było coś więcej niż tylko przyjaźń. Powlókł się do łóżka, odganiając od siebie myśl o swoim terapeucie i siostrze. Rzucił się bezsilnie na posłanie i po chwili poderwał się z niego jak oparzony. Spod, jak mniemał zwiniętego kłębka pościeli, wydostał się zduszony jęk. Klepnął włącznik światła i po chwili w pokoju zrobiło się jasno. W łóżku leżała Annie.
-Co ty tu robisz?- wykrzyknął zaskoczony, mimowolnie ściągając prześcieradło z łóżka i owijając się nim w pasie.
-Wróciłam do domu.- wyjaśniła przecierając zaspaną twarz.- Próbowałam się do ciebie dodzwonić, żeby poinformować, że wypisali mnie ze szpitala.
-No tak… Przepraszam, byłem zajęty.
-Wybaczam ci.- uśmiechnęła się i poklepała miejsce obok siebie.- Chodź do mnie. Na pewno jesteś bardzo zmęczony. A może wolałbyś coś zjeść? Zaraz ci zrobię kanapkę.- zaoferowała się.
-Nie, nie… Nie rób sobie kłopotu. Potrzebuję tylko trochę snu.- wyłączył światło i położył się obok żony, która natychmiast przylgnęła do niego niczym pijawka.
-Tak mi ciebie brakowało.- westchnęła całując go w policzek.
-Uhmm…- zdołał jedynie to odpowiedzieć, niemal natychmiastowo pogrążając się w objęciach Morfeusza.
cdn
M&R
Cudowna! Ale muszę przyznać, że nie rozpieszczacie nas ostatnio w dodawaniu kolejnych części, oj nie;-)Czekam na cedeka!
Pozdróffka
Zgadzam się w zupełności z ewcia9494. Ale po za tym spróbujcie wygospodarować choć trochę czasu na następną część.
Oj nie rozpieszczacie nas, fanek, długością poszczególnych epizodów, nie rozpieszczacie. Skoro już mam za sobą każdorazową porcję narzekania, to napiszę parę słów. Napięcie wciąż zwyżkuje i nie daje nam odetchnąć z ulgą. Wciąż nowe niespodzianki i to jakie!!! Odliczanie dni do pełni sugeruje że Annie jest wampirzycą, a Sven to wilkołak ergo Boski nosi w kieszeni osinowy kołek, nawet jak na jego boskie kolana siadają blondi;) Boziu, dlaczego nie potrafię spoważnieć?!? Pewnie dlatego, że to głupi pomysł. Wracam do mych chaotyczno-lakonicznych uwag. Cieszę się niezmiernie, że boskie ciało wpadło w ramiona przewodnika Neo, a nie pewnej wampirzycy... A poza tym, chcę więcej;)
Wasza nieznajoma znajoma LG
ja tez nie moglam znaleść, a ta strona nie chce mi się włączyć:( ma ktoś może jakąś inną stronę? prosze
te napisy są beznadziejne tak niezgrane, aż się nie da oglądać A niby mam tą samą wersje filmu.
Nic trzeba jeszcze poczekać aż poprawią.
http://www.opensubtitles.org/pl/subtitles/3467176/bones-pl
Jeśli by to komuś pomogło to tu jest kolejna wersja tych napisów, lecz niestety z tej samej strony....
Czarownicą powiadasz? Hmm....Dobra myśl...Tyle, że skoro 21 wiek już mamy, to trza by jej odkurzacz jakiś sprawić, bo miotły to już przeżytek....;D
Wybaczcie nam tak długie przerwy w pisaniu, ale ostatnimi czasy świat nas nie rozpieszcza. Doba ma stanowczo za mało godzin. Mam nadzieję, że się spodoba :) Wybaczcie błędy. Czekamy na komentarze ;)
***72***
Dzień zapowiadał się dosyć pogodnie jednak Sweets zdawał się nie zauważać radośnie mrugającego do niego porannego słońca. Zamknął samochód i wcisnąwszy ręce w kieszenie, nieco przygarbiony pod natłokiem przytłaczającego go zmartwienia, wolno podążył w stronę wejścia do budynku FBI. Na korytarzu natknął się na Booth’a, który niemiłosiernie wydzierał się na jakiegoś młodego adepta tajemniczej sztuki walki z przestępczością. Chłopak z przerażeniem spoglądał na górującego nad nim o ponad głowę agenta, miętosząc w palcach końcówkę krawatu.
-Ulżyło?- zapytał w końcu Lance, gdy Seeley odprawił żółtodzioba.
-A żebyś wiedział.- warknął i skierował się do swojego gabinetu. Sweets ruszył za nim.
-Naprawdę nie jestem przekonany czy takie traktowanie młodszego stażem agenta, zachęci kogokolwiek do podjęcia pracy w FBI. Wiesz, że Biuro ciągle ma kłopoty z szybko wykruszającą się kadrą.
-Sweets…- Booth ciężko usiadł w fotelu.- Nie musisz mnie umoralniać. Ten gówniarz zasłużył na porządny ochrzan.
Psycholog spojrzał na niego podejrzliwie.
-No dobra, nie zasłużył.- przyznał się po chwili Seeley.- Musiałem na kimś wyładować swoją frustrację, czy jak to ty tam fachowo nazywasz, a on jako pierwszy się napatoczył. Zadowolony?
-Prawie.
-Pójdę go przeprosić.
-Tak już lepiej agencie Booth.- Lance uśmiechnął się blado.- Czy już coś wiadomo na temat zniknięcia Joss?
-Nie i to jest najbardziej niepokojące. Jeśli ją porwano to już dawno, ktoś powinien się odezwać się z żądaniami. Mielibyśmy może wtedy jakiś punkt zaczepienia. A tak cisza… Joss przepadła jak kamień w wodę. Chyba, że…- Booth umilkł i ukrył twarz w dłoniach.
-Chyba, że Joss nie żyje.- dokończył cicho Sweets i pobladł jak ściana. Zaczął chodzić po pokoju nerwowym krokiem.- Nie, to niemożliwe. Musiał ją ktoś widzieć jak przyleciała, w którym kierunku się udała, sama czy z kimś…
-Nic więcej nie możemy zrobić. Musimy czekać.
-Nie możemy siedzieć bezczynnie! Trzeba coś zrobić!- Lance stracił panowanie nad sobą i zaczął krzyczeć.
-Ale co Sweets?! Co?! Powiedz mi, a ja to zrobię!- Booth poderwał się z miejsca i jednym susem znalazł się tuż obok rozhisteryzowanego psychologa.- Musimy czekać.- powiedział wolno i łagodnie jak do niezbyt rozgarniętego nastolatka.- Czekać Sweets.
Lance spojrzał na niego ze zrezygnowaniem, jakby godząc się na to co powiedział. Jednak po chwili w jego oczach pojawił się błysk zawziętości i niehamowanego gniewu.
-Nie!- wyrzucił z siebie i wybiegł z gabinetu
Booth nawet nie próbował go zatrzymywać. Dobrze wiedział, że nic nie zdziała. Przez moment stał wpatrzony w widok rozciągający się za oknem. Waszyngton budził się do życia. Czy Josephine również otworzyła oczy tego ranka?
-Gdzie jesteś Joss?- wyszeptał niemal wierząc w to, że siostra jest w stanie go usłyszeć.-Daj mi jakiś znak.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. Rzucił się by go odebrać z nadzieją, że po drugiej stronie usłyszy jej głos.
-Joss?- zapytał z nadzieją i ściśniętym sercem.
-Nie. Tu Camille.- usłyszał i poczuł przeszywające ukłucie żalu.
-Och… Witaj Cam.- starał się nadać swojemu głosowi dawne wesołe brzmienie.- Cóż cię skłania do telefonowania do mnie bladym świtem?
-Mam dla ciebie raport z autopsji, ostatniej ofiary.
-Daj to któremuś z techników i niech mi go podrzuci do biura.
-Zauważyłam kilka niepokojących szczegółów, wolałabym, żebyś przyjechał.
-Muszę?
-Tak, musisz.- w głosie Cam pojawiła się nutka irytacji.- Seeley, co się z tobą dzieje?
-Nic. Będę za pół godziny.- rzucił i się rozłączył. Chwycił marynarkę wiszącą na fotelu i wyszedł z gabinetu. W sumie to dobrze, że Cam zadzwoniła i przywołała do jego obowiązków. Nie może przecież siedzieć cały czas w biurze i tępo się wpatrywać w telefon, czekając aż zadzwoni.
Cam rozmawiała właśnie z Angelą, gdy na korytarzu instytutu pojawił się Seeley. Saroyan ze zrozumieniem popatrzyła na jego poszarzałą twarz i ciemne cienie pod oczami. W końcu jego córka leżała w szpitalu. Nie powinna sprawiać mu dodatkowych kłopotów i na siłę sprowadzać tutaj. Mogła przecież sama pojechać do jego biura i omówić z nim cały ten raport.
-Cześć dziewczyny.- podszedł do nich szybkim krokiem i uśmiechnął się sztucznie.- Widzę, że nie próżnujecie, spędzając czas na ploteczkach.- wymownie spojrzał na trzymany przez Angelę kubek z kawą, zamiast szkicownika i ołówka jak to miała w zwyczaju.
-Booth.- ofuknęła go Cam.- To, że masz problemy osobiste nie oznacza, że musisz w tak impertynencki sposób czepiać się przyjaciół.
-Daj spokój Cam.- wtrąciła się Ange.- Wybaczam ci.- powiedziała uśmiechając się i położyła dłoń na jego ramieniu.
-Cóż za wspaniałomyślność.- mruknął, jednak napotkawszy piorunujący wzrok Camille, dodał.- Przepraszam.
-Tak już lepiej.- uśmiechnęła się Saroyan.- Ange, czy przyniosłaś portret ofiary? Chciałabym go dołączyć do raportu.
-Tak, mam go gdzieś tutaj.- rozejrzała się w poszukiwaniu teczki, którą niedawno trzymała w dłoniach, jednak przed przyjściem Bootha wymieniła ją na kubek kawy.- O… mój… Boże…- starannie wypowiedziała te trzy słowa przed każdym biorąc głęboki oddech.
-Co się stało?- zaniepokoiła się Cam.
-Kim jesteś i gdzie byłeś kiedy ja zakochiwałam się w Hodginsie?- powiedziała Angela do wysokiego bruneta, który stał jakieś trzy metry dalej i spoglądał w ich stronę.
-Słucham?- zapytał, gdy podszedł nieco bliżej. Dobrze słyszał słowa tej kobiety, jednak wolał się upewnić.
-To Anglik.- rzuciła półgłosem Ange, nie wiadomo czy do Bootha, Camille, czy do samej siebie.
-Szkot.- poprawił ją uprzejmie.
-Kim pan jest i co tu robi?- Saroyan nieco obcesowo przeszła do sedna sprawy.
-Szukam agenta Bootha. Powiedziano mi, że tu go znajdę.
-Seeley Booth, agent specjalny FBI.- przedstawił się milczący do tej pory Booth i wyciągnął rękę.
-Malcolm. Malcolm Shaw.- nieznajomy mężczyzna uścisnął wyciągnięta dłoń.
cdn...
M&R
No, super to wykombinowałyscie... oj, wiem, jak to jest z tym czasem... ciągle go mało... mam ten sam przypadek, i nie zdążam z pisaniem swojego ff... nauka, nauka, i jeszcze raz praca! ;-)
Pozdro
"nauka, nauka, i jeszcze raz praca!"
?? <hahaha> kurde, ale żeś wymyśliła!
Lachy, kocham Was za to fanfiction, dawajcie cedeka. ;**********
Rany dziewczyny jesteście genialne. Czy ja już to Wam mówiłam?? :)
Czekam na kolejna część mam nadzieje, ze pojawi sie niebawem :P
no no lachony.... ne rozpieszczacie nas częstotliwością pojawiania się nowych części, ale jak już coś napiszecie.... łał ;D bomba!
Forma i sposób prowadzenia fabuły jest jak zwykle - idealne. Prawdę powiedziawszy, to nie wiem co sądzić o treści ostatniego odcinka. Zamiary autorek odnośnie bohaterów są dla mnie ukryte. Moje rozbudowana wyobraźnia nie obejmuje problemu i wysyła do mnie jedynie kod w postaci wielkiego znaku zapytania. Rokitko, myślałam że znam Cię na tyle że wiem, czego się mogę po Tobie spodziewać, ale i to było iluzją. Wobec tego przyznaję, że nie mam pojęcia co będzie dalej i czekam z utęsknieniem na ciąg dalszy.
Ciekawa (że nie powiem ciekawska) LG